Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Londynu na wakacyjne saksy, zaliczałem najprostsze prace budowlane, przerywane krótkimi okresami bezrobocia. Wypłata, ma się rozumieć, nie zwalała z nóg (albo właśnie zwalała). Oszczędzałem jak głupi, żeby zwrócił się przynajmniej koszt pobytu. Moja dieta składała się z najtańszych parówek, najtańszej fasoli, najtańszej imitacji chleba i – od święta – najtańszych jajek. Oczywiście w weekendy musiało też wystarczyć na cider. Słowem: spożywczy koszmar. Wówczas jeszcze nie byłem pewien, z czego składają się parówki ani brytyjska imitacja chleba, i chyba niespecjalnie interesowałem się takimi sprawami. Dziś, gdybym z przyczyn ekonomicznych nie miał alternatywy dla tego menu, prawdopodobnie zdecydowałbym się na zupę z pokrzyw i smażone korzenie łopianu na drugie. Albo szczaw i mirabelki – jak radzi Stefan „Budda” Niesiołowski.
Aj, wzięło mnie na wspominki. Nie żeby jakaś specjalna nostalgia. Ale obawiam się, że wchodzimy w etap kryzysowego zarządzania kulinarnego – no i tak mi się przypomniało. O tym, że kryzys dotarł do kuchni, świadczy m.in. sukces bloga Jack Monroe (tak dla jasności: to jest ona-Jack), poświęconego „austerity food”, czyli – z grubsza – kryzysowemu jadłospisowi. Monroe to młoda, samotna matka z Southend, która na swojej stronie internetowej doradza, jak za grosze upichcić coś przypominającego jedzenie. W rodzaju risotto za 27 p., morele z cieciorką za 22 p. czy beanburgery za 9 p. Monroe promuję dietę „austerity”, choć sama doświadcza właśnie awansu ekonomicznego. Dostrzegł ją mainstream, jest zapraszana do BBC, a teraz Penguin zaproponował jej wydanie własnej publikacji kulinarnej. Jak oznajmiła pani z wydawnictwa (Lindsey Evans): „Jack Monroe to świeży głos naszych czasów i jest mi niezmiernie miło, że Penguin wyda jej pierwszą książkę kucharską. Nie tylko zdołała wykarmić siebie i swojego syna za jedyne 10 funtów tygodniowo, ale w ramach tego skromnego budżetu wymyśliła pyszne i pożywne przepisy. A co najważniejsze – pokazuje nam, jak możemy pójść w jej ślady”. Entuzjazm zawarty w ostatnim zdaniu może niepokoić. Pobrzmiewa w nim przekonanie, że dieta z najniższej półki (cenowej i poniekąd jakościowej) to przyszłość kuchni. Przemawia za tym duże zainteresowanie przepisami Monroe oraz fakt, że czołowe brytyjskie wydawnictwo uznało kryzysowy cookbook za dobrą inwestycję. No i żywieniowy drogowskaz dla mas. Bo przecież nie dla milionerów, których przybywa w tempie proporcjonalnym do tempa topnienia klasy średniej – degradowanej przez „kryzys gospodarczy” do roli współczesnego proletariatu. Już nie umorusanych, styranych chudzielców z gniewnym obliczem, tylko ogarniętych apatią bezrobotnych albo „ćwierćrobotnych”, imigrantów albo autochtonów – tułających się od jednej do drugiej „pracy tymczasowej” za najniższą krajową lub jeszcze niższą podstołową. No cóż, jak wypaliła kiedyś moja sąsiadka, gdy nie mogłem skorzystać z jej zaproszenia na posiłek: „Przyjdą czasy głodu”. Ona żartowała, ale ja potraktowałem ten komunikat zupełnie serio.
Pan Dobrodziej