Pochwała kobiecej urody to seksizm. Tak zadekretował sztab rewolucji kulturowej, urzędujący za Oceanem. Ostatnio czołówkę ze ścianą politycznej poprawności zaliczył prezydent Obama, który popełnił polityczny lapsus, określając Kamalę Harris jako „najładniejszą prokurator generalną”. W czym problem? Nie w tym, że urażone mogły się poczuć szpetniejsze kobiety piastujące to stanowisko, bo przypada ono zazwyczaj w udziale mężczyznom (ha, kolejny powód, żeby podnieść raban). Ostrzem ataku ześwirowanych poprawniaków był zarzut dotyczący oceniania funkcjonariusza publicznego przez pryzmat urody zamiast kompetencji – jakby życzliwa uwaga miała stanowić ocenę zawodową prokurator.
Całe zdarzenie jest o tyle śmieszne – pomijając, że w istocie swej jest oczywiście smutne – że Obama jest pupilkiem lewicowych salonów USA. Mimo to udało mu się wdepnąć w szambo, które zazwyczaj służy salonowcom za amunicję przeciw obskurantom, czyli osobom zachowującym trzeźwość myślenia. Nic w tym zresztą dziwnego: o faux pas w politycznym piarze jest bardzo łatwo. Współcześnie język polityki czy też – jak to się określa w nowomowie – dyskursu publicznego to prawdziwe pole minowe. Ciężko uczynić krok, żeby nie zdetonować jakiegoś ładunku. A to człowieka zmiecie eksplozja genderowa, a to feministyczna fala uderzeniowa, innym razem można dostać w czapę z pozycji filogejowskich, filosemickich, filoislamskich, filounijnych, filoantyklerykalnych lub filo-[dowolna inna opcja jedynie słusznego światopoglądu]. Oczywiście takie nieprzyjemności grożą przede wszystkim „osobom publicznym”, w szczególności politykom, którzy muszą chuchać i dmuchać na swój wizerunek, bo to nim – a nie realnym działaniem – zdobywają sobie głosy. Celebrytom niby wolno więcej, ale również oni mogą łatwo spalić sobie karierę albo narobić bigosu, który utrudni jej kontynuację. Wystarczy wspomnieć perypetie Mela Gibsona, który pozwolił sobie na kilka szczerych wypowiedzi o rasistowskim zabarwieniu – raczej „podwórkowych” pod względem formy i treści niż „faszystowskich”. Pech chciał, że pewnego razu twórca „Pasji” negatywne emocje wyładował na przedstawicielach narodu wybranego – i od tego czasu stał się jednym z głównych chłopców do bicia w Hollywood. Taki brak instynktu samozachowawczego jest jednak rzadki. O wiele częściej gwiazdy obrywają za wypowiedzi „homofobiczne”. Tu przykładów jest wiele: Kirk Cameron, Charlie Sheen, 50 Cent, Tim Hardway, a nawet znany krezus Donald Trump, słynący z krewkiego temperamentu.
Zaścianek szerzy się również (a właściwie: tym bardziej) nad Wisłą. Ostatnio, jak pamiętamy, „homofobią” zabrylował prezydent Bolek, który chciał przepędzić gejów do ostatniej ławki sejmowej. Swoje stanowisko uzasadnił skandalicznym spostrzeżeniem, iż „geje muszą wiedzieć, że są mniejszością i do mniejszych rzeczy się przystosować”. Wałęsa zrejterował, gdy zorientował się, że prawdomówność będzie go kosztować kupę szmalu, albowiem za uczone „wykłady”, które głosi w szacownych instytucjach za granicą, kasuje równowartość setek tysięcy złotych. Szybko więc „zrozumiał swój błąd” w nadziei, że siły postępu mu wybaczą i hajs się jednak będzie zgadzać. Mniej oleju w głowie miała aktorka Joanna Szczepkowska, która najpierw zauważyła, że w teatrze dyskryminowane są osoby heteroseksualne, a następnie z dziecięcą naiwnością dziwiła się w „Dzień dobry TVN”, że homolobby ma tak dużą siłę oddziaływania, by bez specjalnej fatygi zdmuchnąć ją ze świecznika. Pani Szczepkowska nie rozumie najwyraźniej faktu, że nie zadarła po prostu z gejami, tylko ze znacznie potężniejszymi siłami sprawczymi rewolucji kulturowej. A rewolucja ma to do siebie, że nie znosi kompromisów, wymaga bezgranicznego oddania i tępi maruderów. Może dziwić, że aktorka znana głównie z tego, że w 89. obwieściła kres komunizmu (cokolwiek pochopnie), nie rozumie prostego mechanizmu, na którym opierała się rzeczywistość przed 89. Po 89. zrobiło się co prawda bardziej kolorowo i wystawnie, ale mechanizmy, poddane jedynie kosmetycznym zmianom, przetrwały – jeśli chcemy mieć dostęp do wiktuałów i honorów w świetle reflektorów, musimy kroczyć w awangardzie rewolucji, a nie wlec się w ogonie, a tym bardziej kwestionować kierunek marszu.
Niestety na podobną niepojętność, co pani Joanna, cierpi wielu przedstawicieli środowisk „artystyczno-kulturalnych”. Być może panią Joannę pocieszy świadomość, że gdyby urodziła się 50 lat wcześniej, za taki nieodpowiedzialny wyskok przeciw obowiązującej ideologii przytuliłaby dziesięciolatkę w łagrze – a tak, szczęśliwie, zostanie tylko wygryziona z zawodu i zapomniana na wieki. Czy to nie dowód na to, że żyjemy w lepszych czasach?
Pan Dobrodziej