Cierpiące pacjentki trafiały do gabinetów medycznych, gdzie lekarze za pomocą masażu intymnych części ciała doprowadzali je do „histerycznych paroksyzmów” mających przynieść ulgę w chorobie. Owymi paroksyzmami był oczywiście orgazm, na który panie nie mogły liczyć we własnym domu, ponieważ ich porządni mężowie musieli go szukać gdzie indziej. Co istotne, było to leczenie długotrwałe i żmudne, ponieważ w przypadku tego schorzenia wyjątkowo często dochodziło do nawrotów.
Swoistą ciekawostką z tym związaną jest wspomniany wynalazek, czyli wibrator. Opracowano go, ponieważ rozprzestrzenianie się epidemii (niektórzy szacowali, iż dotyka co czwartej kobiety, co było zapewne sporą przesadą) spowodowało, że lekarze czuli się zmęczeni doprowadzaniem pacjentek do parokzysmów i zamarzyli, by wyręczyła ich w tym technologia. Przynajmniej od czasu do czasu. Z pomocą przyszedł im George Taylor, który opracował napędzany parą „The Manipulator”.
Tabu w praktyce
Ponieważ wzorowe panie domu zaspokajały swe potrzeby (czyli „leczyły się”) w gabinetach medycznych, oczywiste było, że panowie także szukali przyjemności gdzie indziej. Mogli sobie na to pozwolić bez większych zmartwień, ponieważ obowiązująca moralność tamtych czasów skłaniała do hipokryzji – uznawano bowiem, że mężczyźni mają określone potrzeby i muszą mieć możliwość ich zaspokojenia. Nieważne gdzie i nieważne z kim. Byle nie we własnym domu.
Dlatego druga połowa XIX wieku to okres niespotykanego nigdy wcześniej lub później rozwoju prostytucji. W samym Londynie miało wówczas pracować niemal 100 tys. „kobiet lekkich obyczajów”, co przekładało się na około 3 proc. populacji. Prostytutką była mniej więcej co dziesiąta mieszkanka miasta.
Przy czym był to system hierarchiczny, w którym można było trafić lepiej lub gorzej. Najwięcej szczęścia miały znajdujące się na szczycie tej drabiny kochanki i utrzymanki. W zasadzie jedynie one mogły liczyć na odrobinę bezpieczeństwa – nie tylko finansowego, ale też „zdrowotnego”. Brak przypadkowych klientów znacząco obniżał ryzyko zarażenia się chorobami wenerycznymi, które były prawdziwą plagą XIX wieku. Życie takich kobiet było zresztą często lepsze niż pozostawianych w domu oficjalnych żon, ponieważ mogły korzystać z majątku partnerów i jednocześnie nie były zmuszane do praktycznego celibatu. Jedną z nich była na przykład Ellen Ternan – długoletnia kochanka Charlesa Dickensa.
Nieco gorzej miały pracownice domów publicznych. Choć i tak były one swego rodzaju „klasą średnią” i w tych dbających o markę także mogły liczyć na lepsze, a w każdym razie bardziej dostatnie życie, niż gdyby trafiły do pracy w fabryce. Ich życie było zresztą przedmiotem zazdrości „ulicznic” – kobiet zmuszonych przez los do prowadzenia wyjątkowo podłego życia.
Ciekawa była oferta, którą zapewniało wiktoriańskie podziemie. W świecie, w którym oficjalnie nie istniała nagość, liczne burdele bynajmniej nie ograniczały się do zapewniania najbardziej standardowych rozrywek. W samym Londynie każdy fetyszysta mógł znaleźć coś dla siebie. Były domy publiczne, gdzie specjalnością było biczowanie. Były i takie, które zapewniały wrażenia homoseksualne lub biseksualne – wedle uznania i zasobności portfela. Nocami londyńskie parki zmieniały się w „pigalaki”, gdzie za niewielkie pieniądze można było kupić seks i zaraz na miejscu, pod gołym niebem, skorzystać z tego, za co się zapłaciło. Największe dramaty rozgrywały się jednak nie tam, gdzie pracowali dorośli, a tam, gdzie do prostytucji zmuszano dzieci. Miejsc tego rodzaju nie brakowało, ponieważ na ich usługi był spory popyt.
Zasięg prostytucji – w tym także prostytucji dziecięcej – to zresztą najważniejsza nauka, która płynie z tego niezwykle ciekawego okresu. Pokazuje bowiem, jakie efekty przynosi oparta na hipokryzji pseudomoralność. Taka, która woli akceptować większe zło, byle tylko wypchać problem tam, gdzie go nie widać. Zakładająca, że wystarczy czegoś zabronić, by tego nie było. Co oczywiście nie działa. Zwłaszcza gdy to coś jest dla ludzi tak ważne jak seks.
Tomasz Borejza, Cooltura