W czwartek, 7 marca, czterech ministrów spraw wewnętrznych – Wielkiej Brytanii, Austrii, Niemiec i Holandii – oznajmiło, że ich państwa zamierzają położyć kres turystyce zasiłkowej. Ma to niby związek z inwazją Rumunów i Bułgarów na budżety tych państw, ale oberwą wszyscy przyjezdni, którzy zbyt skwapliwie wyciągają rękę po „społeczne” pieniądze, w tym Polacy. O tym, że nasi rodacy są nieźle zaznajomieni z europejską ofertą zasiłkową, wiadomo nie od dziś. I nie od dziś w związku z tym robi się nam czarny pijar. Jednak piętnowanie nas za to, że korzystamy z „benefitów”, jest nie tylko bezczelnością – ze względu na nasz wkład do budżetów państw unijnych – ale przede wszystkim skrajnym idiotyzmem.
Dają, to brać – to zasada wpisana w ludzką naturę. Zapewne ma ona podłoże ewolucyjne i działa trochę jak sygnał sytości wysyłany z opóźnieniem do mózgu. Gdy biegaliśmy boso z maczugą, polując na antylopy i kapibary, podaż dóbr konsumpcyjnych była znacznie niższa niż obecnie, a wkład pracy potrzebny do zdobycia pożywienia znacznie większy. Zjawisko nadwyżki raczej nie występowało, w efekcie – przetrwali osobnicy, którzy brali wszystko, co jest do wzięcia, a szczególnie do zjedzenia. Gdy już zakąsili, brali się do prokreacji (lub odwrotnie, jak kto wolał), co ostatecznie zaowocowało naszą obecnością przed tym ekranem. Oczywiście mogło być zupełnie inaczej, bo nasz genotyp mogli kodować programiści z innej galaktyki, a nie ewolucja – nieistotne. Istotne jest to, że „Chytra baba z Radomia” to my – symbolicznie rzecz ujmując. A fakt, że ludzie nader często miewają lepkie rączki – nawet wtedy, gdy nikt nie daje – zauważył już Autor Dekalogu w siódmym przykazaniu.
Powyższe spostrzeżenia to wiedza w zasadzie powszechna. Wydawałoby się więc, że tym bardziej jest ona nieobca umysłom formatu europejskiego, takim jak unioprzywódcy i czołowi unioideolodzy. Obereuropejczycy powinni przecież wziąć pod uwagę oczywiste przypadłości ludzkiej natury, tworząc swoją pankontynentalną idyllę państwa „opiekuńczego”. Niespodzianka. Rządy unijnego „Zachodu” rozdają benefity po urzędach, jak władze Radomia zbyszki na deptaku i najwyraźniej oczekują, że mieszkańcy „zjednoczonej” Europy będą się jakoś szczególnie obcinali, sięgając po „pomoc społeczną” przeznaczoną dla „potrzebujących”. Wystarczy rzucić okiem na zestawienie zasiłków dostępnych w UK, żeby złapać się za głowę (zasiłki dla otyłych to jakieś horrendum). A przecież Wielka Brytania nie jest liderem pod względem redystrybucji dochodu narodowego w Europie i ustępuje choćby krajom Skandynawii.
Albo więc obereuropejczycy to zakute pały; albo im te socjalwypaczenia zwisają jak krawat w groszki, bo ideowe afiliacje wybrali po ustaleniu, dokąd wieje wiatr historii; albo robią to, co robią, bo realizują jakiś długofalowy plan. Osobiście uważam, że wszystkie trzy warianty oddają stan faktyczny – do pewnego stopnia i w odniesieniu do pewnych osób. A z tą niespodzianką to oczywiście tak tylko retorycznie – przecież marnotrawstwo pieniędzy i zarządzanie dewiacyjne są wpisane w naturę socjalizmu, który patronuje projektowi Unii Europejskiej. Socjalizm zaś to ustrój konstruowany przez cwaniaków i psychopatów (ludzi dążących po trupach do celu) dla ludzi zdezorientowanych i poszkodowanych – społecznie bądź z przyrodzenia. To znaczy, w zamyśle, dla wszystkich ludzi, ale na szczęście nie wszyscy są na tyle zdezorientowani bądź poszkodowani, żeby socjalizm popierać w wyborach powszechnych i innych happeningach.
Jeden z takich obereuropejczyków – niestety, ściśle, nie wiem, jakich: czy tych z zakutą pałą, krawatem w groszki, czy chytrym planem – rzecznik Komisji Europejskiej ds. zatrudnienia Jonathan Todd, oznajmił pod publiczkę, że żaden z czwórki wierzgających krajów dotychczas nie dostarczył Komisji dowodów na istnienie problemu turystyki zasiłkowej. Ha, skoro żaden nie dostarczył, to może ja pomogę? Nie wiem, czy mój skromniutki głos w tej sprawie zostanie uhonorowany przez wyższe instancje, ale cóż mi szkodzi poużywać alfabetu. Mam bardzo osobisty dowód na istnienie „problemu” turystyki zasiłkowej, mimo że dotychczas takiej nie uprawiałem, ale przecież wszystko przede mną. Dowód osobisty – choć, jak zuchwale sądzę, dający się podnieść do rangi zasady – polega na tym, że gdyby jakikolwiek londyński czy brukselski gryzipiórek realizujący przedziwne paragrafy zaproponował mi kasę z racji bezrobocia, niedowagi, grzyba w mieszkaniu, łysiny czy zdartej zelówki, i ta kasa przebijałaby, dajmy na to, dwakroć wysokość okupionej harówką pensji w moim macierzystym kraju – no, naprawdę musiałbym się uzbroić w bardzo doniosłe racje, żeby takiemu gryzipiórkowi odmówić. Nawet doznając żywego patriotyzmu w swoim sercu, udałbym się do gryzipiórkowa na wygnanie, żeby po kilku latach wrócić z uciułanym socjalszmalem (no bo ten z pracy na czarno poszedłby na życie) na łono ojczyzny, zainwestować go w jakiś zdrowy biznes ku chwale ojczyzny i zatrudnieniu rodaków. Tyle że to jest dowód ze zdrowego rozsądku, a nie wiem, czy na tej płaszczyźnie da się porozumieć na salonach Unii Europejskiej.
Pan Dobrodziej