Sprawa jest nieco bardziej złożona niż zabranie najbogatszym i rozdanie najbiedniejszym, z czego analitycy Oxfam oczywiście zdają sobie sprawę, proponując konkretne rozwiązania systemowe. Jednak przytoczone wyliczenie jest pomocne dla zobrazowania skali problemu. Zresztą – by nie pozostawiać niedosytu – warto przywołać trochę więcej liczb.
- Dochody 1 proc. najbogatszych ludzi na świecie wzrosły o 60 proc. w ciągu ostatnich 20 lat. Jeszcze większą wartość osiągnął wzrost dochodów 0,01 proc. najbogatszych.
- W Stanach Zjednoczonych część dochodu narodowego trafiająca do 1 proc. najbogatszych wzrosła dwukrotnie – z 10 do 20 proc. – od 1980 r.
- Ten sam wskaźnik dla 0,01 proc. najbogatszych w USA wzrósł czterokrotnie.
- W Chinach na najbogatsze 10 proc. społeczeństwa przypada 60 proc. dochodu narodowego. W efekcie rozwarstwienie majątkowe w Państwie Środka jest podobne do tego w RPA, gdzie nierówności ekonomiczne są większe niż pod koniec apartheidu.
- Obecnie ponad miliard ludzi na świecie żyje za mniej niż 1,25 dolara dziennie.
A co z Wielką Brytanią? Jak sugestywnie ujęli to autorzy raportu Oxfam: „W UK nierówności w szybkim tempie wracają do poziomów niespotykanych od czasów Charlesa Dickensa”.
Sam fakt istnienia dysproporcji ekonomicznych jest czymś oczywistym i – wbrew pozorom – korzystnym dla gospodarki. Tyle że czym innym są dysproporcje w zarobkach kasjera w Tesco i executive accounta w londyńskiej agencji reklamowej, a czym innym przepaść między standardem życia mieszkańca lepianki w Bangladeszu i szefa funduszu hedgingowego z Wall Street. Nawet „różnorodność” z tej drugiej kategorii można by przeboleć, gdyby rozziew między dochodami mieszkańców trzeciego świata i białych kołnierzyków z „krajów rozwiniętych” malał. Niestety – jest dokładnie odwrotnie.
To właściwie niesamowite – zgodnie z rachubami Oxfam, kilkudziesięciu (o ile nie kilkunastu) największych krezusów na świecie posiada środki finansowe, dzięki którym można by skończyć ze skrajnym ubóstwem w większej części naszego globu (wyzwaniem byłyby kraje w rodzaju Korei Północnej). W pewnym sensie głodujący są zakładnikami tych, którzy potrzebowaliby setek jeśli nie tysięcy wcieleń, by roztrwonić swój majątek, wydając go w jakiś fantastycznie rozrzutny sposób. Jasne, że emocjonowanie się takimi uproszczonymi zależnościami to naiwność. Bo przecież „wiemy”, że problemem nie jest deficyt dóbr, a brak ich skutecznej dystrybucji, że „pomoc humanitarna” jest przejmowana przez lokalnych kacyków w krajach pozbawionych łaski demokracji, że nepotyzm, że korupcja, że polityka i dyplomacja – itd., itp. Sęk w tym, że zwalanie winy na czynniki obiektywne, uwarunkowania zewnętrzne i inne niewzruszone fundamenty świata to najczęstszy wybieg decydentów, którym najbardziej zależy na status quo. Bo przecież, tak na zdrowy rozsądek, ktoś jednak ma wpływ na organizację życia polityczno-gospodarczego w poszczególnych państwach i sposób funkcjonowania ponadnarodowych struktur władzy (MFW, Bank Światowy, Unia Europejska itd. ). I raczej nie są to wyborcy – zbyt oszołomieni medialną sieczką i styrani pracą „nine to five” + nadgodziny, by podejmować świadome decyzje polityczne – tylko ten „skromny” procent ziemskiej populacji, który zasysa największą część światowego dochodu. Nie miejmy złudzeń: realne linie podziałów politycznych we współczesnym świecie tylko w niewielkim stopniu przebiegają między Stanami Zjednoczonymi a Chinami czy Unią Europejską a Rosją. Znacznie więcej dzieli tych, którzy dzięki swoim fortunom kształtują globalny system polityczno-gospodarczy tak, by utrzymać swoje żerowiska, od tych, którzy temu systemowi muszą się podporządkować.
A jeśli ktoś uważa, że prawdziwa polityka – wraz z decyzjami o dystrybucji bogactwa (ponad)narodowego – rozgrywa się przy urnie wyborczej, powinien rozważyć karierę w branży stand-up comedy. Rozbawi do łez przynajmniej 1 proc. najbogatszych, co może zainicjować całkiem obiecującą karierę zawodową.
Pan Dobrodziej