Z promocji do kubła
Osiągnięcie takiego celu wymagałoby jednak całkowitej zmiany zasad działania rynku. Wyjątkowo niskie ceny wywołują bowiem znacznie więcej negatywnych zjawisk niż samo niszczenie żywności przez farmerów. Wielkie sieci handlowe regularnie organizują promocje, w ramach których niemal za bezcen sprzedają cukier, wołowinę, soki czy makaron, pod warunkiem że konsumenci za jednym razem nabędą większą ich ilość. Skutek: także w tym przypadku znaczna część żywności trafia do kubła, bo klienci kupują jej znacznie więcej, niż naprawdę potrzebują.
– Świetnie działa system bardzo wyrafinowanych technik sprzedaży, które mają zapewnić maksymalne obroty hipermarketom. Opakowania towarów są nadmiernie pojemne w stosunku do potrzeb, w szczególności singli. Na pierwszy plan wysuwa się argument ceny, a nie jakości produktów. Udaje się, że wołowina wołowinie równa, choć jedna pochodzi od krów ras mięsnych, inna od mlecznych. Także ustawienie półek jest zaprojektowane w taki sposób, aby konsument przeszedł przez maksymalnie wiele rejonów i natknął się jak najwięcej promocji – tłumaczy Andrew Chapple.
Tania żywność jest szczególnie rozpowszechniona w krajach, gdzie silną pozycję uzyskały sklepy dyskontowe, jak Lidl czy Aldi. To m.in. przypadek Niemiec – tu ceny w sklepach są wyraźnie niższe niż w sąsiedniej Francji. Aby utrzymać się na rynku, farmerzy i przedsiębiorstwa spożywcze jeszcze bardziej ograniczają koszty produkcji.
Spadek cen żywności powoduje także, że producenci coraz bardziej skracają terminy przydatności produktów do spożycia. Dla nich to dobry interes: klienci, którzy w ciągu paru dni nie zjedzą jogurtu czy paczkowanej szynki, wyrzucą ją do kosza i znów pojawią się w sklepie. Obrót więc przyspiesza kosztem tego, że w pełni zdatne do spożycia produkty niepotrzebnie trafiają do śmietnika.
Londyńscy eksperci twierdzą, że gdyby ceny żywności były nieco wyższe i nabrano by do niej szacunku, bez żadnych szczególnych zmian w zakresie i metodach produkcji można w skali świata zwiększyć konsumpcję aż o 70 procent. Tu i ówdzie pojawiają się inicjatywy, które zmierzają w tym kierunku. Pod naciskiem organizacji obywatelskich niektóre hipermarkety zaczynają traktować żywność z większym szacunkiem. Jedną z nich jest potentat handlowy Morrisons, który zawarł porozumienia z farmerami w sprawie dostawy owoców i warzyw, które są pełnowartościowe, ale nie spełniają najwyższych norm estetycznych. W sklepach sieci klienci, którzy kupią „normalne” jabłka czy gruszki, otrzymują za darmo taką samą ilość „felernych”. Takie inicjatywy pozostają jednak odosobnione. Gwałtowny wzrost podaży żywności na rynku nie wszystkim jest na rękę. – Przede wszystkim miałby fatalny wpływ na ceny. Handel żywnością i jej produkcja przestałyby być opłacalne, a przynajmniej marże zysku załamałyby się – wskazuje Federica Zolla.
W końcu zabraknie
Do zmiany zachowania producentów żywności zmusi jednak nie ekonomia, lecz demografia. Średnio co 12 lat liczba ludności świata wzrasta o kolejny miliard. W takim tempie za 30 lat będzie nas o 1/3 więcej niż obecnie, przeszło 9,5 mld zamiast dzisiejszych 7 mld. Tyle że przy powszechnych dziś metodach produkcja żywności za tym nie nadąży.