Polityka to – z grubsza rzecz biorąc – sztuka sprzedaży dyrdymałów. O tyle łatwa, że klientem jest elektorat, czyli zbiór ludzi ufających hasłom w rodzaju „promocja!”, „przecena!” i „najwyższa jakość!” wyrażonych językiem polityki. O tyle trudna, że wśród sprzedawców panuje konkurencja. Najbardziej konkurują ze sobą sprzedawcy, którzy handlują odmiennym towarem. Ci, którzy sprzedają te same dyrdymały, zazwyczaj współpracują, choć i tu zdarzają się świństewka. Sprzedawcy nie są jednak wolnymi elektronami. Działają w służbie producentów towaru. W interesie sprzedawcy leży związanie się z takim producentem, który ma ma najsilniejszą pozycję na rynku. To znaczy zapewnia swoim dyrdymałom najlepszą reklamę i sprawnie zorganizowaną sieć dystrybucji. Dzięki profesjonalnej promocji i logistyce w ostatnich latach w Polsce udało się wylansować naprawdę chodliwy towar: eurodyrdymały. Jednym z wyróżniających się sprzedawców eurodyrdymałów w Europie Środkowej jest nasz charyzmatyczny minister spraw zagranicznych: Radek Sikorski.
Eurodyrdymały opanowały większość rynków Starego Kontynentu znacznie wcześniej, niż zagnieździły się nad Wisłą. To efekt tak zwanego „zapóźnienia cywilizacyjnego” naszego kraju. Gdy ostatecznie padło i na nas, pośpiech w nadrabianiu strat wzmagał gorliwość nadwiślańskich dilerów, którzy przechodzili – i nadal przechodzą – samych siebie w technikach aktywnej sprzedaży. Niektóre z nich przybierają charakter prowokacyjny. Jak w przypadku człowieka ze sztucznym penisem, przekonującego, że Polacy powinni wyrzec się swojej polskości (nie wiadomo, czy wciąż na rzecz europejskości, czy może już światowości). Ta technika odwołuje się do wstydu związanego z obciachowym dziedzictwem narodowym kraju Piastów. To negatywne łechtanie naszego ego. Na przeciwnym biegunie sytuują się techniki sprzedaży pozytywnie łechtające ego – podbudowujące nasze poczucie własnej wartości. Tu zapunktował Radek Sikorski, oznajmiając: „Wykonalne jest w perspektywie dekady, że Polska dołączy do grupy współdecydentów, z której Wielka Brytania właśnie zrezygnowała. (...) To wymaga od nas kontynuowania reform i przystąpienia do strefy euro. I wtedy pod koniec obecnej dekady, to my możemy być w tej grupie, czy to trzy, czy to pięciopaństwowej, która ma najwięcej do powiedzenia w Unii Europejskiej”. Nie rozwódźmy się tu nad bardziej prawdopodobną wersją wydarzeń, zgodnie z którą w perspektywie dekady Polska będzie wielkim łanem pszenicy i zapleczem taniej siły roboczej dla faktycznych (nominalnym jest elektorat) pracodawców Radka Sikorskiego. Zastanówmy się nad sensem wypowiedzi naszego MiStrZunia.
Naczelny polski dyplomata uważa, że Wielka Brytania przesuwa się na pozycje „państwa specjalnej troski”. Ma to związek z deklaracjami premiera Camerona odnośnie planowanego referendum w sprawie dalszego członkostwa UK w Unii Europejskiej. Referendum, czyli głosowanie powszechne, w demokratycznej rzeczywistości UE to przedsięwzięcie godne pogardy. Wszak pytanie ludu o zdanie podważa demokratyczne standardy decyzyjne, w sytuacji kiedy lud już zgodę wyraził – pal sześć, że na co innego i na innych warunkach. Cameron, decydując się na taką chuligankę, wypisuje swój kraj z europejskiej ekstraklasy. Zdaniem Sikorskiego to szansa dla Polski. Dlaczego? Bo Polska może awansować politycznie tylko dzięki głębszej integracji z „Europą”. Co więcej, awans będzie tym bardziej znaczący, że dokona się na tle (i poniekąd kosztem) deklasacji UK, która jest skutkiem niechęci Brytyjczyków do głębszej integracji z „Europą”. Jak widać, nadrzędnym punktem odniesienia w rozumowaniu Sikorskiego jest stosunek do „Europy”, a miarą pozycji politycznej państwa – stopień stopienia z Unią Europejską.
Radek Sikorski jako szef polskiego MSZ reprezentuje polską rację stanu. Wie, co dla nas dobre i aktywnie o to walczy. Fakt, że w 2011 r. podczas przemówienia w Berlinie Sikorski „wezwał” Niemców do objęcia przewodniej roli w UE i przekształcenia jej w federację na modłę Stanów Zjednoczonych (czyli osłabienia zdolności decyzyjnej państw członkowskich i wzmocnienia władzy organów centralnych UE) można rozpatrywać jedynie w tych kategoriach – troski o dobro wszystkich Polaków. Na potwierdzenie tego oczywistego wniosku warto przypomnieć słowa brytyjskiej premier Margaret Thatcher, która stwierdziła, że Unia Europejska to „narzędzie niemieckiej hegemonii w Europie”. Czyż niemiecka hegemonia nie leży w interesie Polski? I – konsekwentnie – Wielkiej Brytanii? Niemądry ten Cameron, że nie chce wspierać eurointegracji. I – konsekwentnie – mądry ten nasz Sikorski.
Sprzedawcy eurodyrdymałów działają na zwiększonych obrotach, bo wiedzą, że rynek eurodyrdymałów przeżywa kryzys. Klienci (elektorat) coraz bardziej przekonują się, że eurodyrdymały to bubel, za który nie warto płacić złamanego eurocenta. Widzi to również David Cameron, który obiecuje Brytyjczykom referendum po wygranych wyborach w 2015 r. Tylko czy faktycznie będą one wygrane dla konserwatystów? Być może Cameron jest sprytniejszym sprzedawcą niż człowiek ze sztucznym penisem i szef polskiej dyplomacji? Znając stosunek Brytyjczyków do eurointegracji, gra na ich nastrojach, mówiąc: nie kupujcie tego badziewia – i tym zdobywa ich zaufanie. Na referendum dał sobie czas do 2017 r. Do tego momentu Cameron może wytargować w Brukseli upusty w składkach członkowskich lub „prawne wsparcie” dla działalności brytyjskiego biznesu na kontynencie. A po wygranych wyborach – nabawić się euroentuzjazmu. Doceniając trzeźwą retorykę brytyjskiego premiera, warto pamiętać, że to nie sprzedawcy kręcą rynkiem politdyrdymałów, tylko producenci. Ci ostatni inwestują kupę forsy w promocję i dystrybucję swojego towaru. Stać ich nie tylko na dobrych sprzedawców, ale również podkupywanie handlowców słabszej konkurencji.
Pan Dobrodziej