MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

21/12/2012 09:25:00

Dlaczego lubimy się bać i chcemy za to płacić

Scenariuszy końca świata nie brakuje: nagły wybuch na Słońcu, zderzenie z planetoidą, zaburzenie biegunów magnetycznych, wirus albo inwazja zombi. Ludzkość straszyła się apokalipsą od wieków. Teraz wreszcie nauczyła się na niej porządnie zarabiać.


Zombi i koreański pop

O tym, że zombie nadchodzą, oficjalnie wiadomo już w Australii. Osobiście ogłosiła inwazję premier Julia Gillard. – Moi drodzy rodacy, pozostający przy życiu Australijczycy. Koniec świata jest bliski – mówiła w prawie 50-sekundowym orędziu telewizyjnym Gillard. – Nie była to milenijna pluskwa, nie była to kwestia emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Ale okazuje się, że kalendarz Majów niósł nam jednak prawdę. Bez względu na to, czy ostateczny cios przyjdzie z rąk pożerających ludzkie mózgi zombi, czy też piekielnych demonów, a może z całkowitego triumfu koreańskiego popu, musicie wiedzieć: będę dla was walczyć do samego końca – zapewniała szefowa rządu.

Spokojne i beznamiętne – jak na tak dramatyczne okoliczności – wystąpienie Gillard było reklamą porannej audycji stacji Triple J’s, do której namówili ją jej doradcy. Mało kto bowiem tak chętnie eksploatuje nadchodzącą apokalipsę, jak media i show-biznes. Każda szanująca się redakcja śledzi zwiastuny nadchodzącego końca świata i na bieżąco informuje o potencjalnych możliwościach, jakie on tworzy. Niektóre silą się jeszcze na pozornie naukowe podejście: kanał Discovery ruszył z serią „Wtorki z apokalipsą”, koncentrując się zwłaszcza na temacie „żywych trupów”. W kolejnych odcinkach poznajemy więc najlepszych speców od przetrwania w warunkach walki z zombi, ale też naukowców, którzy przekonują, że istnieją wirusy wywołujące objawy podobne do tych, jakie mamy możliwość obserwować na ekranach w salach kinowych. Co więcej, w dobie samolotów i pociągów mogą się one rozprzestrzeniać w tempie wcześniej nieznanym.

Na szczęście na razie w takim tempie rozprzestrzeniają się jedynie apokaliptyczne wizje filmowców z Hollywood. „2012” – 41. na liście najbardziej kasowych filmów wszech czasów i zapewne pierwszy na liście obrazów tego nurtu – zarobił niemal 770 mln dol. Wizja kataklizmów pochłaniających kolejne symbole ludzkiej cywilizacji przyciągała do kin ludzi na całym świecie. No, może poza krytykami. – Strzeżcie się „2012”, który dorównuje „Transformers 2” pod względem pozbawiającej zmysłów, marnującej czas, drenującej kieszeń, wysysającej duszę głupoty – przestrzegał Peter Travers z „Rolling Stones”. Najwyraźniej przestroga nie podziałała.

Jednak pod względem wrażenia, jakie dzieło wywiera na odbiorcach, „2012” pozostaje w tyle za „Nazajutrz” (nie mylić z równie posępnym dziełem „Pojutrze”) – telewizyjnym obrazem sprzed niemal trzydziestu lat. Premierę historii fikcyjnego konfliktu między NATO a Układem Warszawskim, który kończy się nuklearną konfrontacją, obejrzało w 1983 r. ponad 100 mln widzów. Nieco wcześniej film mieli okazję zobaczyć ówczesny prezydent Ronald Reagan oraz kolegium szefów sztabów. – Jestem wielce zdeprymowany. Jeśli chcieliście ostudzić im krew, zrobiliście to. Ci faceci siedzieli tam, jakby się zamienili w kamień – mówił producentom o seansie dla generalicji jeden z rządowych doradców.

Z jakichś powodów filmy o zombi nie robią już na decydentach wrażenia. Ale twórcy różnych nurtów tworzą dzieła, w których ludzkość musi stawić czoła apokalipsie: od artystycznej „Melancholii”, przez przygodowy „Armageddon”, po dziesiątki wariacji na temat „Nocy żywych trupów” – przy których mają okazję wykazać się celebryci tacy, jak Paris Hilton. I nawet jeśli poziom artystyczny wykracza poza liczbę gwiazdek, jakimi posługują się recenzenci, to nawet najskromniejsze z tych dzieł przynoszą autorom rodzaj specyficznej sławy, a producentom wielomiliardowe wpływy.

Ocaleńcy złapią spodek

Z oczywistych powodów grudzień to ostatni termin, w którym można zwiedzić jakieś wytęsknione miejsce. Największe poruszenie panuje w Meksyku, gdzie historia Majów się zaczęła – i gdzie ma dobiec końca. Tamtejsze organizacje turystyczne szacują, że w 2012 r. w sumie kraj odwiedzi ok. 50 mln turystów. Na zachęcającą ich kampanię Meksyk wydał 30 mln dol. Na najazd przygotowały się nie tylko miasta półwyspu Jukatan i kurorty karaibskiego wybrzeża, lecz także sąsiednie stany. Ostatni dzień można spędzić wypuszczając w powietrze papugi ary – symbol kultury Majów. Ostatnią noc można spędzić w ekoarcheologicznym parku na całonocnym show Xcaret Mexico Espectacular. A jeśli Majowie coś pokręcili w swoich wyliczeniach, starczy też czasu na wizytę w Cancun Maya Museum – nowoczesnym, multimedialnym obiekcie, na który Meksykanie wysupłali 15 mln dol., by otworzyć go – ironia losu – w dzień końca świata. Na apokaliptyczne party szykują się zresztą wszystkie większe miasta świata. Jest jednak i takie miasteczko, w którym kilka dni wokół 21 grudnia stworzy mieszkańcom życiową okazję do ubicia interesu: francuskie Bugarach. W mieścinie żyje 176 osób, ale charakterystycznie ścięty szczyt wznoszący się nad nią z jakichś powodów został uznany przez wielotysięczną rzeszę wyznawców „dnia sądu” za jedyne miejsce, które gwarantuje przetrwanie. W krytycznych chwilach nad wierzchołkiem góry mają zawisnąć pojazdy kosmitów, które zabiorą ocaleńców do nowego, zapewne lepszego, świata.

Nic więc dziwnego, że w regionie Bugarach panuje poruszenie. Posterunek policji został wzmocniony, a w decydujących chwilach władze są gotowe posłać do akcji około setki policjantów. Prewencyjnie odcięto już dostęp do zboczy górującego nad wioską wzniesienia. Ale z biznesowego punktu widzenia tubylcy mają swoje pięć minut: cena noclegu w wiosce skoczyła do równowartości 1,6 tys. dol., a miejsca campingowego – do 600 dol. Lokalną wodę źródlaną, od niedawna butelkowaną, można kupić za niemal 25 dol. za sztukę. Do kompletu można dorzucić „autentyczny kamień z Bugarach” za 2 dol., a lokalna pizzeria oferuje apokaliptyczną pizzę, którą można zapić winem End of the world vintage.

I tylko jeden problem może spędzać sen z powiek wyznawców rychłego armagedonu. Na początku grudnia kanał National Geographic wyemitował reportaż z badań naukowców w przepastnych tunelach dawnej metropolii Majów Xultun. Jeden z uczestniczących w projekcie studentów natknął się tam na ślady rozległych rysunków. Okazało się, że całą ścianę pokrywały wyliczenia wybiegające dalece poza perspektywę roku 2012. „Prognoza”, jaką uczony sprzed stuleci zapisał na płytkach, wybiega w przyszłość o dobre 2,5 mln dni. A to oznacza, że dla wyznawców końca świata wciąż jest nadzieja – tyle że za jakieś 7 tys. lat. Tworzy to jednak kuszące perspektywy z punktu widzenia dalekosiężnych biznesplanów.

Mariusz Janik, Dziennik Gazeta Prawna

Chcesz mieć zawsze aktualny serwis gospodarczo-prawny?
Zamów pełne wydanie Dziennika Gazety Prawnej w internecie

Więcej w tym temacie (pełna lista artykułów)

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska