Powiew świeżości przyszedł ze Wschodu. Nie z nowoczesnej Japonii, potężnych Chin czy przepastnej Rosji. Przyszedł ze skromnej, kartoflem stojącej Białorusi. A konkretnie – z łysiejącej od zmartwień głowy Aleksandra Łukaszenki. Prezydent ościennego kraju zrzuca włos nie bez powodu. Białorusini, choć kochają baćkę i zgodnie głosują na niego w demokratycznych wyborach, to jednak emigrują na potęgę. Niekoniecznie do Sojedinionnych Sztatów – to znaczy Stanów Zjednoczonych – ale na przykład do bratniej Rosji. Trudno im się dziwić, wszak na moskiewskiej budowie pracodawcy płacą jednak te parę rubli więcej niż na białoruskim zagonie (gdzie czasem płacą też w kartoflach, a czasem w samogonie). Niestety dobrobyt jednostkowy niekoniecznie idzie w parze z dobrobytem społecznym. Gdy robotnicy uciekają, nie ma kto dorzucać drew do pieca lokomotywy białoruskiej gospodarki. Dlatego prezydent Łukaszenka postanowił położyć tamę ekonomicznej dezercji, a przy okazji podpowiedział swoim zachodnim kolegom, jak uporać się z problemem, który spędza im z powiek sny o reelekcji.
Otóż ojciec sąsiedniego narodu zwolnień z pracy zwyczajnie zakazał. Proste? A jakże – z nutką geniuszu. Niestety baćka nie poszedł na całość i zakazał jedynie zwolnień w zakładach, które się modernizują. Ale to nawet lepiej. Przecież władze Unii Europejskiej – które i tak czerpią garściami z wzorców sowieckich – mogą doprowadzić plan Łukaszenki do optimum, czyli maksimum: zakazując wszelkich zwolnień. Tym samym unikając oskarżeń o gospodarczy plagiat, uszczęśliwią narody zjednoczonej Europy. Polacy przestaną emigrować do UK, Hiszpanie do Polski, mieszkańcy Białej Podlaskiej do Warszawy, gospodarka ruszy galopem, a banki znów zaczną udzielać kredytów bezdomnym (choć nie bezrobotnym).
Pan Dobrodziej