24-letnia Monika mieszka w północnej Anglii już od pięciu lat. Przyjechała tu zaraz po zdanej maturze. Nie dostała się w Polsce na studia, z pracą w jej rodzinnym Zamościu było ciężko, więc postanowiła spróbować szczęścia w Anglii. O wyborze regionu przesadziło to, że właśnie w północnej Anglii – a dokładnie w Gateshead mieszkał od roku jej kuzyn z żoną, którzy zaproponowali Monice pokój i pomoc w starcie.
Pomału do przodu
Kuzyn spisał się rewelacyjnie. – Kolejny raz przekonałam się, że na moją rodzinę mogę liczyć – opowiada Monika. – Odebrał mnie z dworca autobusowego, ulokował w małej, ale ładnej sypialni swojego mieszkania i załatwił pracę w przetwórni owoców.
W pracy Monika poznała wielu Polaków. Jeden z nich długo zabiegał o względy Moniki, która jednak nie chciała się wiązać na obczyźnie, myśląc jeszcze o powrocie do kraju. Marek był jednak uparty i nie dał się zbyć. Rozmowy telefoniczne i odwiedziny u rodziny w Polsce przekonywały z kolei stopniowo Monikę, że nie ma po co wracać do Zamościa. Właściwie, to jednak wróciła – na jeden weekend, żeby w czerwcu 2010 r. wziąć ślub z Markiem w swojej rodzinnej parafii i wyprawić huczne wesele.
Szczęście w nieszczęściu
Po ślubie i weselu osiedli w Gateshead na dobre i wszystko było jak w bajce. Aż do pewnego sobotniego ranka w październiku 2011 r, kiedy jechali na dworzec autobusowy w Newcastle odebrać gości z Polski – rodziców Moniki. Przepisowo zatrzymali się przed ruchliwym rondem, żeby przepuścić pojazdy z prawej strony, gdy nagle odczuli ogrome uderzenie z tyłu i usłyszeli straszny huk. – Nigdy wcześniej nie słyszałam takiego dźwięku. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nic nie widziałam oprócz okularów Marka lecących na szybę i deskę rozdzielczą samochodu – opowiada Monika.
Okazało się, że w tył samochodu uderzył inny samochód. – Nie wiedziałam, co robić – mówi Monika. – Nie byłam pewna, czy mogę się ruszać, czy powinnam wysiadać z samochodu i co dalej. Marek upewnił się, czy wszystko ze mną OK i wysiadł z samochodu. Usłyszałam, jak spokojnie rozmawia z kierowcą, który w nas wjechał.
Monika zdecydowała się wysiąść i sprawdzić, co się stało. - W sumie to byłam zaskoczona, bo sądząc po huku i sile uderzenia myślałam, że cały tył samochodu musi być już zgięty w harmonijkę, a nie było tak źle. Gorzej wyglądał samochód, który w nas uderzył – odpalone poduszki powietrzne, zbite reflektory i wgnieciony przód.
Wiedząc, że samochód wymaga naprawy, Marek wziął od kierowcy jego dane i dane samochodu. Obaj zrobili też zdjęcia samochodów telefonami komórkowymi. Od początku kierowca brał winę na siebie, przepraszał i prosił, żeby nie wzywać policji.
W sumie nie było świadków wydarzenia, bo nikt z przejeżdżających obok nie zatrzymał się, aby zaangażować się w sprawie. Monika i Marek byli cali, nie mieli nawet zadrapania, a poza tym spieszyli się na dworzec po rodziców Moniki, więc zrezygnowali z wzywania policji do stłuczki.
- W tym momencie zaczęłam myśleć o moich rodzicach – wspomina Monika. – Myślałam, co będzie, jak wysiądą z autobusu, na obcej ziemi, nie znając ani słowa po angielsku? Czy mama nie wpadnie w jakąś histerię? Czy tata nie wymyśli jakiegoś genialnego planu szukania taksówki czy autobusu? Żałowałam, że nie wymusiłam, żeby sobie wreszcie kupili komórkę i załatwili roaming na wyjazd do mnie. Dlatego też chciałam jak najszybciej jechać dalej, a wezwanie policji by wszystko opóźniło. A przecież oprócz wgniecionego tyłu nic wielkiego się nie stało.