Jezus znowu ma pod górkę. Nie wiadomo, choroba, co takiego nabroił, ale ewidentnie podpadł wpływowym grupom interesu. Tradycyjnie nie przepadają za nim sataniści, których lobby rośnie w siłę za sprawą Nergala. Muzułmanie, choć podobno uznają Chrystusa za proroka, to jednak od czasu do czasu lubią zredukować pogłowie jego wyznawców za pomocą dynamitu, maczety bądź innego sprzętu AGD. Z hinduistami jest podobnie – lud niby spokojny, dbający o karmę i jakość przyszłych wcieleń, ale i tu zdarzają się jednostki z ADHD, które dla rozładowania energii chętnie puszczą z dymem jakiś kościół. Judaiści z kolei uważają, że Jezus przywłaszczył sobie tytuł mesjasza, więc i w tym przypadku relacja się nie klei. Synowi Niepokalanej nie sprzyja także establishment polityczny, który zapewne nie potrafi obsługiwać bazooki, za to sprawnie posługuje się paragrafem (i szeregiem innych środków miękkich) – mniej efektowne, ale bardziej skuteczne.
Szczególnym tupetem i, co tu dużo gadać, błyskotliwością wykazał się brytyjski establishment edukacyjny, który wpadł na chytry pomysł, by wysiudać Jezusa z tradycji chrześcijańskiej. Zgodnie z ustawą o standardach nauczania z 1998 r. uczniowie brytyjskich szkół państwowych powinni uczestniczyć w tzw. „collective worship”, czyli wspólnej modlitwie o charakterze chrześcijańskim. Wymóg iście niepoprawny politycznie, antyeuropejski i łamiący prawa człowieka. Nie powinno więc dziwić, że tradycja w końcu musiała się ugiąć pod naciskiem postępowej ofensywy. NASACRE, krajowe stowarzyszenie ciał doradczych ds. edukacji religijnej, skierowało do jednostek terenowych zalecenie, by podczas codziennej modlitwy szkolnej „nie przypisywać szczególnego statusu Jezusowi Chrystusowi”. Bardziej na miejscu jest kontemplacja uwzględniająca „szeroką gamę tradycji religijnych”. Ponieważ jednak ustawa zalecająca chrześcijański charakter modlitwy pozostaje w mocy, NASACRE ma ograniczone pole działania. Skoro więc nie można tak całkiem wprost wyprosić chrześcijaństwa ze szkół publicznych, należy odciąć tradycję od źródła. Sprytne. Na podobnej zasadzie brytyjska szkoła mogłaby spróbować nauczania literatury z pominięciem Szekspira. Albo alfabetu.
Ale może jest w tym głębsza racja? Żyjemy wszak w zglobalizowanym świecie (cokolwiek to znaczy), wibrującym mnogością kultur, religii i punktów widzenia. Wydaje się, że wszystkie z nich powinny mieć szansę zaistnienia w przestrzeni publicznej. Może więc pora skończyć z tyranią większości i krzywdą marginesu? Może trzeba poskromić chrześcijańskich byczków i dać szansę wyklętym, wykpionym i niedostosowanym? By nie być gołosłownym, pozwolę sobie na kilka postulatów. Stop demonizowaniu kultów voodoo! Dlaczego potomkowie imigrantów z Haiti, uczęszczający do brytyjskich szkół nie mogą swobodnie zarżnąć koguta przed sprawdzianem z matmy? Kto poniesie odpowiedzialność za złą notę otrzymaną przez dyskryminowane dziecko? A co z religią Jedi? Dlaczego uczeń nie ma prawa przyjść na zajęcia w rynsztunku Dartha Vadera, jeśli tak nakazują mu prawdy wiary?
Wielość kultów, religii i punktów widzenia nastręcza jednak problem natury praktycznej: jak połączyć rozmaitość wyznań we wspólnej modlitwie, by nikt nie poczuł się dyskryminowany? Wydaje się, że należałoby znaleźć jak najszerszą formułę – taką, która obejmie nie tylko przedstawicieli wszystkich kultur, ale również płci (w sumie trzech, uwzględniając Annę Grodzką) i grup wiekowych. Coś łatwego do przełknięcia, wyartykułowania i oczywiście neutralnego światopoglądowo. Propozycja jest następująca: akt strzelisty do Wielkiego Gugu. Dlaczego tak? To proste: Gugu musi być Wielki, by lud chciał się do niego modlić. A dlaczego Gugu? Cóż, to pierwsze sylaby, z jakimi ma do czynienia dziecko. Matki, ciotki i teściowe z lubością używają tych zgłosek, by wkupić się w łaski maluchów. Z drugiej strony „Gugu” przejdzie przez usta nawet bezzębnym staruszkom – więc ageizm mamy odfajkowany. Twardo, miękko lub niemrawo – imię Wielkiego Gugu wymówi każdy od Eskimosa po Latynosa. I będzie miał poczucie obcowania z niedyskryminującą świętością.
Pan Dobrodziej