„Wycieczka na lodowisko miała być czymś wyjątkowym, po tym jak z powodu braku pieniędzy i przenikliwego zimna całą rodziną spędziliśmy większość tygodnia w domu. Troje naszych dzieci w tym czasie zaledwie kilka razy spotkało się z przyjaciółmi” – tak w liście do „Daily Mail” pisze Brytyjka Helen Carroll. - Nic dziwnego, że po wizycie na lodowisku, dzieciaki chciały przedłużyć miłe chwile i zaczęły prosić, abyśmy skoczyli jeszcze gdzieś na hot dogi i gorącą czekoladę. Powinny wiedzieć, że raczej się nie zgodzę. Powód – pieniądze. Problemem było już samo wyjście na lodowisko – rodzinny wypad na łyżwy to kwestia 33 funtów. Pojechaliśmy tylko dlatego, że użyłam karty kredytowej i ta kwota została doliczona do naszego długu. Wydanie więc kolejnych 30 funtów na hot-dogi i czekoladę nie wchodziło już w grę z racji dawno przekroczonego salda na karcie.
On pracuje, ona dorabia
Mój mąż Dillon, jest wykładowcą akademickim z trzema fakultetami i doktoratem. Z kolei ja przez ponad 20 lat pracowałam jako pisarka. Kiedy 11 lat temu urodziło się nasze najstarsze dziecko, zrezygnowałam ze stałej pracy, od tego czasu staram się pracować dorywczo jako freelancerka. Mój mąż mimo stałego zatrudnienia, stara się dorabiać wieczorami i w weekendy w dwóch innych ośrodkach akademickich. Nie znam nikogo pracującego ciężej niż on. Dillon przeważnie kładzie się spać około 1.30, a z domu wychodzi już przed 7. Obliczyłam, że średnio pracuje ponad 60 godzin w tygodniu.
Roczne zarobki męża przekraczają 50 tysięcy funtów brutto, co może oznaczać, że wkrótce możemy mieć obniżone zasiłki na dzieci, które w skali roku wynoszą łącznie 2256 funtów. Wygląda na to, że według rządu jesteśmy jedną z tych rodzin, które spokojnie obejdą się bez Child Benefit.
Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że razem z mężem nie jesteśmy jedynymi, którzy obecnie z trudem wiążą koniec z końcem. Gorzej ze świadomością, czy nadal możemy mówić o sobie jako o klasie średniej, skoro jesteśmy biedni jak mysz kościelna.
Przeklęte długi
Jednak wierzę, że moja rodzina jest klasycznym przykładem gospodarstwa domowego, które zmaga się obecnie z kryzysem i którego członkowie bacznie oglądają każdego wydawanego pensa. Sama pochodzę z ciężko pracującej rodziny, moi rodzice wychowali sześcioro dzieci. Zrezygnowali z nauki w wieku 16 lat i zaczęli pracować. Gdyby dziś żyli, na pewno byliby ze mnie dumni. Ale byliby też zdziwieni, że razem z mężem nie jesteśmy w stanie przeżyć bez zaciągania długów. A zapewniam, że nie żyjemy w ekstrawaganckim stylu. Bardzo rzadko jadamy poza domem, niezbyt często zamawiamy jedzenie do domu, a wyjazdy na wakacje są dla nas nieosiągalnym luksusem.
Mamy dom z trzema sypialniami w Londynie, ale w ciągu ostatnich pięciu lat spłacamy same odsetki od kredytu hipotecznego. Kapitał nadal jest taki sam. Mamy też samochód. Ale, aby go kupić musieliśmy latem pożyczyć 10 tysięcy funtów po tym, jak nasze 11-letnie auto wyzionęło ducha. Nasze dzieci uczą się w państwowej szkole. Staram się, aby ubrane były schludnie, większość ich ubrań to odzież używana, głównie sprezentowana przez rodzinę i przyjaciół. Ja i mąż nosimy zimową odzież kupioną w naszym lokalnym sklepie organizacji dobroczynnej Cancer Research.
Niezbędne wydatki
Rocznie na spłatę kredytu hipotecznego wydajemy 8,5 tys. funtów. Media i rachunki to 4,5 tys. funtów. W ciągu roku na artykuły spożywcze wydajemy 12 tys. funtów, 2,5 tys. pochłania ubezpieczenie, kolejne 2,5 tys. funtów idzie na council tax, a 3,6 tys. funtów na spłatę kredytów i pożyczek. Do tego trzeba doliczyć 1,8 tys. funtów wydawanych na paliwo, 920 funtów na szkolne obiady dla dwójki dzieci, dojazdy do szkoły to 300 funtów, a zajęcia pozalekcyjne to około tysiąc funtów rocznie.
Hellen Carroll z trójką swoich dzieci (fot. Daily Mail)