Pod Borodino
Dwadzieścia tysięcy. Tylu członków – według różnych szacunków – zrzeszają brytyjskie grupy rekonstrukcyjne. Ale nie tylko na Wyspach reenacting w ostatnich czasach przeżywa prawdziwy renesans. Renesans, gdyż rekonstrukcje bitew i wydarzeń historycznych mają długą historię sięgającą korzeniami starożytnej Grecji i Rzymu. W tamtejszych amfiteatrach odgrywano bitewne przedstawienia w formie publicznych spektakli, gromadzące na trybunach rzesze widzów.
Nie inaczej było w średniowieczu (wielu władców lubowało się w takich inscenizacjach, niejednokrotnie organizując je w swoich zamkach i dworach), a także w czasach późniejszych. Szczególną popularnością rekonstrukcje historyczne cieszyły się na początku XX wieku w carskiej Rosji, a do ulubionych motywów należały Bitwa pod Borodino z 1812 roku oraz oblężenie Sewastopola z lat 1854/55.
Obecnie reenacting najlepiej rozwinięty jest w Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Belgii oraz Stanach Zjednoczonych. Coraz bardziej popularny jest również w Polsce, gdzie działa kilkaset grup i bractw rycerskich.
Konflikty zbrojne XX wieku. I i II wojna światowa, kryzys koreański, wojna w Wietnamie. A także ostatnie wydarzenia w Iraku i Afganistanie. Rekonstrukcje tych wydarzeń są najbardziej popularne. Ale nie tylko, bardziej odległa historia też ma swoich zagorzałych pasjonatów. W zależności od kraju, tradycji, a przede wszystkim profilu konkretnych grup i bractw.
W czym tkwi popularność tego hobby? – Moim zdaniem, to coś więcej niż hobby. Sama inscenizacja walk jest tylko jednym aspektem naszej działalności. Jednak zanim do niej dojdzie zgłębiamy tajniki strojów, taktyki, ówczesnych uwarunkowań społecznych, politycznych i gospodarczych. Całej tej otoczki, która tworzy kulturę i z której wywodzą się nasze korzenie – mówi Karol Kugiel.
Szablą i mieczem
Karol obecnie mieszka w Londynie, wcześniej w rodzinnym Słupsku był jednym z założycieli Drużyny Bogusława V. Organizowali pokazy na zamkowym dziedzińcu, występowali w szkołach, a z czasem również na turniejach rycerskich. Podczas tych imprez odbywały się prawdziwe walki, były biegi w pełnym rynsztunku, przyznawano nagrody zwycięzcom. Jak przystało na tradycję, nie mogło zabraknąć tańców, muzyki, zastawionych jadłem i winem stołów.
– Na początku było nas 10, potem ta liczba wzrosła do 30, a po kilku miesiącach zarejestrowaliśmy się jako stowarzyszenie. Dziewczyny szyły stroje, przygotowywały uczty, a ja z kolegami troszczyliśmy się o broń i zbroje, przy czym samo ich wykuwanie było moim zadaniem – opowiada Karol, który z wykształcenia jest jubilerem. Biorąc pod uwagę fakt, że ma prawie dwa metry wzrostu i dłonie jak bochny chleba, ta koronkowa robota robi wrażenie.
Na początku trenowali fechtunek kijami, a za tarcze służyły im kawałki drewna. Z czasem stawali się prawdziwymi rycerzami, w prawdziwych średniowiecznych zbrojach. Metalowe buty, metalowe ręce z naramiennikami, rękawice, hełm z przyłbicą. Często pod zbroją noszono kolczugi, składające się z 18 – 25 tysięcy ręcznie łączonych metalowych kółeczek, tworzących swoistą koszulę. – Wykonanie całej zbroi od stóp do głowy zajmowało mi średnio miesiąc intensywnej pracy. Do tego dochodziła broń – wspomina Karol.
Rycerze używali mieczy, kusz, korbaczy (bojowe kule na łańcuchu), a nawet rusznic. Przy czym tych ostatnich nie ładowali czarnym prochem ubitym gwoździami i kamieniami, jak to drzewiej bywało. Zamiast tego proch ubijali papierem, żeby przy strzałach uzyskać huk i dym.
Arkusz blachy, drut, stalowe nity, kilka młotków, wiertarka, maszyna do cięcia metalu – to podstawowy zestaw, można się zabrać do wykuwania zbroi. Jak podkreśla Karol, najważniejsze w tym wszystkim jest to, żeby wiedzieć jak i gdzie uderzyć, żeby uzyskać pożądany efekt. A potem już samo idzie.
Osobna sprawa to oprawianie książek. Barwienie stron, wcieranie w kartki wosku pszczelego, rozrabianie roztworu z kawy i herbaty. Wszystko po to, żeby zaimpregnować kartki i nadać im odpowiedni połysk. Do tego drewniane oprawki, zdobione zawiasy, grawerowanie tytułu książki.
Silniki w akcji
Starożytny legionista, średniowieczny rycerz, piechur z czasów napoleońskich. Albo żołnierz XX wieku… Nie ma problemu, każdy znajdzie coś dla siebie. Mundury, zbroje, odznaki, naszywki. Kompletowanie wyposażenia do kolejnych wypraw to podstawa. Po to, żeby wszystko było jak najbardziej zbliżone do historycznych realiów. Część akcesoriów trzeba kupić, inne można wymienić z podobnymi pasjonatami, jeszcze inne sprowadza się na specjalne zamówienie. Powstały nawet specjalistyczne warsztaty trudniące się tego typu produkcją. I na brak zleceń nie narzekają.
Kwoty są zróżnicowanie, generalnie jednak nie są to małe pieniądze. Szczególnie jeśli wyposażenie ma być dobrej jakości i spełniać historyczne kryteria. Czego się jednak nie robi dla realizacji marzeń – często tych młodzieńczych, spod znaku miecza i szpady. Może nie wszystkich, bo na posiadanie czołgów czy pojazdów opancerzonych mogą pozwolić sobie tylko nieliczni. Maszyny stoją w garażach, przechodzą konserwację i czekają na swoje kilka czy kilkanaście dni w roku. Dni, w których ponownie odpalą silniki i wyruszą do akcji, żeby na bitewnym polu, w bojowym zgiełku, wskrzeszać historię…
Piotr Gulbicki, Cooltura