Pochodząca z Karaibów mniejszość znalazła swoje miejsce w Brixton. Zdecydował o tym przypadek, po przybyciu do Londynu pasażerowie statku zostali bowiem zakwaterowani w schronisku w Clapham. Najbliższa giełda pracy znajdowała się właśnie w Brixton i większość z nich zaczęła pracować w tej części miasta. Kwestią czasu było, gdy się do niej przeniosą. Wkrótce do rodaków zaczęli też dołączać kolejni imigranci z „Indii Zachodnich”. Tylko przez kolejne 10 lat przybyło ich dobrze ponad 100 tys. W odwrotnym kierunku powędrowały za to spore sumy pieniędzy, które rodzinom imigrantów pozwoliły wybudować wiele tzw. angielskich domów. Był to nieplanowany początek procesu, który nazwano „odwrotną kolonizacją”. Procesu, który trwał od drugiej połowy lat 40. do początku 70. i zapewnił Wielkiej Brytanii dzisiejszy koloryt. Karaiby były jednak tylko jednym kierunkiem, z którego przybywali obywatele Imperium. Innym były Indie, skąd także napływały tysiące ludzi. W Londynie trafiali oni przede wszystkim w okolice Southall, gdzie początek azjatyckiej społeczności dała polityka rekrutacyjna Woolf Rubber Factory, która chętnie sięgała po tych przybyszów. Wkrótce hindusi, sikhowie i pochodzący z Indii muzułmanie, ale też Azjaci, którzy stanowili sporą część imperialnej administracji w Afryce, mieli stworzyć niezwykle żywotną i dynamiczną społeczność, w której nie brakowało bankierów, prawników i lekarzy. W Labour Force Survey z 1981 r. 30 proc. z nich zaliczono do grona „specjalistów”. Wielu odniosło sukces w biznesie – przede wszystkim restauracyjnym, spożywczym i odzieżowym.
Te same problemy, te same zyski
W 1962 r. uchwalono ustawę ograniczającą emigrację. Dwa lata prac nad nią i okres, który ją bezpośrednio poprzedzał, przyciągnęły 200 tys. osób chcących skorzystać z czegoś, co wydawało się ostatnią okazją. Nowe prawo ograniczyło napływ przybyszów ze znikającego Imperium, ale nie powstrzymało go całkowicie. Wprowadzone wielotysięczne limity były w kolejnych latach w pełni wykorzystywane. Imigracja była wolniejsza, ale stała. Kolejne „skoki” w jej poziomie wiązały się już z napływem azylantów w latach 90. i na początku roku 2000 oraz z otwarciem granic dla obywateli krajów dołączających do Unii Europejskiej w 2004 r.
Wszystkim kolejnym „imigracjom” towarzyszyły także ciemne strony. To, jak duże, zależało przede wszystkim od liczebności i charakterystyki przybyszów, ale też sytuacji na rynku pracy, na którą natrafiali w Wielkiej Brytanii. Jeszcze w XVI wieku problemem, na który powszechnie narzekano, były rosnące ceny najmu i nieruchomości. Więcej osób, które szukały pokoju lub mieszkania, do tego mających mniejsze niż miejscowi wymagania, stawiało landlordów w wyjątkowo uprzywilejowanej sytuacji.
Negatywnie, i to przez cały ten czas, oceniano też presję płacową. Szukający lepszego bytu i przyzwyczajeni do niższych stawek imigranci zwiększali konkurencję na rynku pracy. Byli też zwykle gotowi pracować za mniej niż miejscowi, przez co obniżali stawki. To było bardzo źle odbierane przez pracowników, którzy widzieli w tym groźbę dla wywalczonych praw i pozycji. Między innymi dlatego kolejni przybysze często spotykali się z niechęcią. Silną zwłaszcza, gdy mieli inny kolor skóry. Zamieszki przeciw kolorowym imigrantom, podczas których policja interweniowała co najmniej niechętnie, nie były czymś niezwyczajnym w XX-wiecznej Wielkiej Brytanii.
Jednak niezależnie od tego Wyspy wiele zawdzięczają „bloody foreigners” (nawiasem mówiąc, książka Windera o tym właśnie tytule jest pozycją, po którą powinien sięgnąć każdy przybysz w tym kraju), którzy zjawiali się na nich z niezrównaną regularnością. To różnorodność, ciągły napływ nowych idei oraz odważnych i mądrych ludzi zapewniły Brytyjczykom wiele z przewag, które potrafili wykorzystać w ciągu ostatnich kilkuset lat, by zbudować silną pozycję i osiągnąć wcale niemałe sukcesy.
Tomasz Borejza, Cooltura