Mieszka pani w Londynie...
Od kilku lat. W Polsce prowadziłam restaurację, zakład dobrze prosperował. Z czasem było jednak coraz gorzej, sytuacja ekonomiczna nie napawała optymizmem. Wyjazd do Anglii wydawał się wyjściem z sytuacji i nadzieją na lepsze jutro.
Był?
W jakimś sensie tak. Imałam się różnych zawodów, finansowo nie mogłam narzekać. Gorzej z życiem osobistym. Jestem po rozwodzie, mam dwóch synów – jeden z nich jest ze mną w Londynie, gdzie studiuje. Samotnej kobiecie trudno jednak wszystko dźwigać na swoich barkach.
Dlatego szukała pani towarzysza życia?
Towarzysza, przyjaciela, miłości… Po prostu mężczyzny, na którym mogłabym polegać. Zapisałam się na portal randkowy skierowany do Polaków mieszkających na Wyspach, gdzie założyłam swój profil, próbując znaleźć tam tego jedynego. Wbrew pozorom nie jest to łatwa sprawa. Owszem odzew był duży, spotkałam się nawet z kilkoma panami na kawie, ale to nie było to. Sytuacja zmieniła się kiedy poznałam Johna.
Johna?
Tak się przedstawił. Pisał, że jest Anglikiem, inżynierem, mieszka w Leeds. Utrzymywaliśmy kontakt mailowy, rozmawialiśmy telefonicznie. Początkowo co kilka dni, potem coraz częściej. Z każdym dniem czułam, że to ten, którego szukam. Mieliśmy podobne poglądy, zainteresowania, byliśmy w podobnym wieku. Co więcej, on też był mężczyzną po przejściach, wdowcem wychowującym syna, który szukał rodzinnego ciepła. W rozmowach i na zdjęciach sprawiał bardzo pozytywne wrażenie.
Na zdjęciach?
Tych, które zamieścił na swoim profilu. W cztery oczy nigdy się nie spotkaliśmy, gdyż okazało się, że musi nagle wyjechać do Nigerii, gdzie rzekomo miał dostać kontrakt na budowie. Mówił, że to okazja, tym bardziej, że w Anglii coraz trudniej o dobrą pracę.
Ile trwała wasza wirtualna znajomość?
Trzy miesiące.
I nigdy się nie spotkaliście?
Może to wydawać się dziwne, ale ja miałam swoją pracę, on swoją. Początkowo była to lekka znajomość, dopiero później zaczęło się coś więcej. Zapewniał o swoim uczuciu, pisał, że mnie kocha. Planowaliśmy spotkanie, ale nie było ciśnienia – póki co, było dobrze tak, jak jest. W końcu pojawiła się sprawa z kontraktem w Nigerii.
Na budowie?
Na budowie; dokładnie chodziło o osiedle mieszkaniowe w Lagos. Mówił, że to tylko kilka miesięcy, że po powrocie ułożymy sobie życie. Cały czas dzwonił, pisał maile, powtarzał „I love you”. Po kilkunastu dniach od wyjazdu zatelefonował i roztrzęsionym głosem stwierdził, że miał wypadek samochodowy. Co prawda jemu nic poważnego się nie stało, wyszedł z niego tylko z lekkimi obrażeniami, ale jego syn w ciężkim stanie leży w szpitalu. Samochód nadaje się do kasacji, pojawiły się problemy w pracy. Był załamany. Poprosił o pomoc – dziesięć tysięcy funtów, które, jak zapewniał, odda, kiedy się ustatkuje.
Spora kwota…
Spora, ale i sytuacja wydawała się poważna. Nie ukrywam, że miałam wątpliwości, podzieliłam się nawet nimi z moim synem. Ale on był „za”, przypomniał sprawę sprzed lat, kiedy dzięki finansowej pomocy życzliwego człowieka stanęliśmy na nogi po tym jak nas okradziono. Teraz, z perspektywy czasu, moje postępowanie może wydawać się śmieszne, ale wówczas nic nie wskazywało, że John to oszust.