- Ja mieszkając na przedmieściach widzę jak ludzie kupują grunty za 10 000 złotych za ar. I skąd to mają? Ano z emigracji. Dzięki temu nieużytki zostają zagospodarowane i powstają niczego sobie domy. Jeszcze dziesięć lat temu na mojej ulicy były trzy numery, dziś jest ich około trzydziestu - w podobnym duchu komentuje internauta na jednym z portali. Zdaniem ekonomisty z Centrum im. Adama Smitha na kolejnych miejscach w piramidzie potrzeb realizowanych dzięki emigracyjnym pieniądzom znalazła się poprawa standardu życia (czyli mówiąc wprost wyposażenie kupionego domu, czy mieszkania) oraz bieżąca konsumpcja: od żywności i opłat począwszy, a na bardziej rozrywkowym stylu życia skończywszy.
- Myśmy akurat zrobili za te pieniądze porządny remont mieszkania. Resztę oszczędności pochłonął zakup samochodu i koszty leczenia - dodaje Ola.
Szacunki statystyków zdają się potwierdzać opinię o boomie budowlanym za emigracyjne pieniądze. O ile w roku 2004 oddano w Polsce do użytku niewiele ponad 108 tysięcy mieszkań, to w roku 2008 liczba ta wzrosła już do ponad 165 tysięcy. Pozwoleń na budowę wydano w roku 2004 niespełna 163 tysiące - cztery lata później było ich już ponad 233 tysiące (z czego znaczną cześć stanowiły pozwolenia dotyczące budynków jedno i wielorodzinnych). Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika jeszcze jedna tendencja wzrostowa - między rokiem 2004, gdy Polska wstąpiła do Wspólnoty a rokiem 2007, ilość małych przedsiębiorstw w Starym Kraju rosła o 14 procent rocznie (w liczbach bezwzględnych o blisko 100 tysięcy firm!). Czy fakt ten można łączyć ze strumieniem pieniędzy płynących do Polski od emigrantów, czy raczej wynika on tylko i wyłącznie z dokonującego się wówczas nad Wisłą ożywienia gospodarczego?
- Jakiś związek to pewnie ma, ale pamiętajmy, że założenie firmy usługowej, bo takie dominują na rynku, stanowi wydatek rzędu 5 - 20 tysięcy złotych, a tu mieliśmy do czynienia z transferami znacznie większych kwot. Ich skala wskazuje, że przeznaczeniem było coś znacznie droższego niż firma - uważa Irenusz Jabłoński.
A zatem miliardy euro z zachodu najprawdopodobniej wsiąkły w polski rynek. Z punktu widzenia makroekonomii to świetna wiadomość - przesłane z Londynu, czy Glasgow pieniądze skasował polski budowlaniec, sprzedawca sprzętu RTV, czy właściciel knajpy. Docelowo wzrósł PKB, poprawił się nasz bilans płatniczy itp. Pytanie jednak, co z tego w dłuższej perspektywie będą mieli bezpośredni odbiorcy tej gotówki? Czy po zakupie mieszkania i nowej „bryki” będą mieli jeszcze dość pieniędzy, by zainwestować w edukację swoich dzieci i dość chęci, by samemu wziąć sprawy w swoje ręce? Jeśli pieniądze od pracujących na Zachodzie Polaków nie stały się dla ich rodzin w Starym Kraju przysłowiową „wędką”, a pozostały jedynie „rybą”, to cały trud i wyrzeczenia emigrantów mogą tak naprawdę niewiele zmienić. Co gorsza, przyzwyczajeni do otrzymywania regularnej dostawy funtów lub euro „krajowcy” stracić mogą motywację do poprawy swego losu na własną rękę. Socjolodzy obserwujący podobne mechanizmy w innych nacjach ukuli już nawet na to zjawisko specjalny termin: „moral-hazard problem”. Praktycy zajmujący się na co dzień polskim rynkiem pracy nie potwierdzają kategorycznie wystąpienia takich zachowań (acz mówią o nich w kontekście wracających do Polski emigrantów), choć nie wykluczają też takiej możliwości.