Za islam
Nashad mieszkał w Londynie od osiemnastu lat. Jak na człowieka, który spędził tu pół swojego życia, jego dom wyglądał co najmniej dziwnie. Bez mebli, żadnej elektroniki, zamiast łóżka na podłodze gruby koc. W minutę można wszystko spakować i zniknąć bez śladu. Najważniejszą dla niego rzeczą był rozsypujący się stacjonarny telefon. Potrafił siedzieć przy nim dzień i noc i w nieskończoność czekać na jakieś połączenie. Telefony stawiały go na baczność o różnych porach. Z kim i o czym rozmawiał? Nie wiadomo. Za każdym razem mówił do słuchawki po arabsku.
Zgrzytnęło między nami, gdy rozmowa zeszła na politykę. Zostałem skazany na wysłuchanie kazania o imperialistycznej Ameryce, a także wiszącej w powietrzu wojnie w Afganistanie. Już wtedy Nashad nazywał ją wojną religijną. Podkreślał, że za islam jest gotów oddać życie, jeśli tylko Allah go wezwie do siebie. – Zamierzasz jechać na front z karabinem? – dopytywałem naiwnie. Znajomy zbył mnie wymownym milczeniem.
W pamięci utkwiła mi wycieczka do centrum Londynu, gdy w tunelu zgasł nam silnik. Za jego samochodem zatrzymał się radiowóz. Na widok policjanta Nashad zaczął odchodzić od zmysłów. Kulturalny stróż prawa chciał jedynie pomóc w przepchaniu auta. Na odchodne życzył miłego dnia, nie zapytał nawet o dokumenty. – Uff. Całe szczęście, bo nie mam prawa jazdy ani dowodu rejestracyjnego – znajomy zdradził tajemnicę podenerwowania. Podobne przerażenie w jego oczach zobaczyłem później tylko raz, gdy do jego domu wpuściłem mechanika od gazu. Nashad wrócił, gdy ten coś akurat majstrował przy kuchence. W przedpokoju stała rzucająca się w oczy walizka z narzędziami. Nashad już od progu zrobił się histerycznie podejrzliwy, wziął fachowca w krzyżowy ogień pytań. Nim zszedł na ziemię, minęło kilkanaście minut.
Znak na niebie
Dom Nashada opuściłem po tygodniu, w międzyczasie wróciłem do Polski. Nie utrzymywałem z nim żadnego kontaktu. O znajomym z Londynu przypomniałem sobie latem 2005 roku, gdy londyńskie metro zaatakowali terroryści. Przez cały dzień oglądałem kolejne doniesienia BBC, słuchałem raportów o terrorystach i o tym, jak potrafią kamuflować się w otoczeniu zwykłych, uczuciwych ludzi. Na sygnał do ataku potrafią czekać nawet kilkanaście lat. Wtedy przypomniał mi się Nashad. Jego tryb życia i dziwaczność idealnie pasowały do sylwetki zamachowca. Czy mógł być jednym z nich?
Wsiadłem w samolot i przyleciałem do Anglii. Jego telefon milczał. Pukam do jego drzwi w dzielnicy Brixton – w domu mieszka już ktoś inny. – Nigdy tego człowieka nie widziałem – upierał się nowy lokator.
Nie mam pojęcia, gdzie podział się znajomy z Egiptu, ale byłem pewien, że drugim razem baczniej bym go obserwował. Zapewne nie ja jeden.
Równo rok później terroryści planowali detonację ładunków wybuchowych na pokładach samolotów lecących do Ameryki. W tym czasie odwiedził mnie znajomy z USA, zwiedzaliśmy wspólnie Szkocję. Na tydzień wyłączyliśmy komórki, aby nikt nie przeszkadzał nam w podziwianiu Highlandów. O poranku nad naszymi głowami przeleciały nieprawdopodobniej hałaśliwe myśliwce F-16.
– Co to, ćwiczenia wojskowe? – zastanawiałem się głośno. Kolega Patrick nie komentował, ale miał niezbyt zachwyconą minę. Widać było, że męczy go niepokój. Dopiero na drugi dzień znaleźliśmy w sklepie gazety. Krzykliwe czołówki tabloidów informowały o nieudanych próbach zamachów. – Wiedziałem, że dzieje się coś złego – rzucił Patrick. – W dniu 11 września nad moim miastem też krążyły F-16.
Opowiedziałem mu o swojej przygodzie z Nashadem. Nie był zachwycony tym, co usłyszał. – Przecież normalny człowiek tak się nie zachowuje. Trzeba było iść na policję – Amerykanin aż krzyknął ze zdenerwowania.
Może i racja. Tylko czy on sam przed tragedią w WTC mógł wiedzieć, co oznaczają na niebie latające myśliwce?
Tomasz Ziemba, Dziennik Polski
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.