Na to opanowaną zazwyczaj Elżbietę nerwy poniosły, zaczęła pokrzykiwać, a nawet podważać pozycję i znaczenie Zygmunta III jako władcy elekcyjnego, a nie jak ona dziedzicznego. Niesłusznie zresztą, gdyż Działyński nie miał od Zygmunta instrukcji do grożenia wojną, a jedynie do wyjaśnienia sprawy i ugodowego jej załatwienia. Miał konflikt załagodzić, tyle że... fantazja go poniosła. Nie po raz pierwszy zresztą. Na swej drodze za kanał La Manche odwiedził Holandię, gdzie z kolei groził wygłodzeniem i wstrzymaniem dostaw zboża, jeśli nie zakończy konfliktu z Hiszpanami.
Nieoczekiwanie jednak twarda postawa młodego wiekiem i kompletnie niedoświadczonego posła (przeznaczonego właściwie jedynie do podania listu) skłoniła dwór londyński do ustępstw i podjęcia z Rzeczpospolitą bardziej pojednawczych rozmów. Tym bardziej, że pojawiły się plotki o udziale Polski w antyangielskiej koalicji, a nawet pomocy, jakiej miałaby udzielić Szkocji w jej konflikcie z południowym sąsiadem (sic!). Były to wszelako rzeczy całkowicie wyssane z palca. Tym niemniej tumult uczynił się w Londynie niemały, a Anglicy mieli być, jak relacjonował jeden z nich, „w wielkim strachu z powodu polskiego ambasadora”.
Na konflikt Elżbieta nie mogła sobie jednak pozwolić. Wysłano, tym razem z Londynu, poselstwo George’a Carewa do Sejmu i króla Rzeczypospolitej, by wszystko załagodzić i zapewnić o przyjaźni między obu krajami. Było to tym łatwiejsze, że Polacy myśleli podobnie.
Sam Działyński po powrocie do kraju kompletnie się załamał. Wiedział dobrze, jak bardzo nabroił i jak król podziękuje mu za harce nad Tamizą. Szlachta sejmowa była odmiennego zdania, nie widząc niczego złego w niefrasobliwości swego przedstawiciela. Uczczono jego powrót, a w 150 lat później, już za króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, umieszczono wizerunek fantasty w Sejmie wśród największych koryfeuszy nadwiślańskiego parlamentaryzmu.
Obok niefortunnego zachowania Działyńskiego i polsko-angielskiej sprzeczki wywiązała się ciekawa dyskusja prawnicza. Polacy bronili koncepcji „wolności mórz” i związanej z nią swobody żeglugi. Anglicy natomiast proponowali ograniczenie tego prawa na czas wojny z możliwością blokowania wrogich portów przed dostawami żywności i broni dla wojska. Historia przyznała rację nam. Współcześnie prawo „wolności mórz” należy do podstawowych zasad prawa międzynarodowego, a jego opracowanie przypisuje się... Holendrom. Zaledwie 10 lat po naszej wymianie zdań z wyspiarzami Hugo Grotius wysunął tezę Mare Liberum (wolność mórz) i dziś uznaje się to powszechnie za jego pomysł. Nie jedyne to zresztą osiągnięcie I Rzeczypospolitej podprowadzone przez inną nację.
Piotr Miś, LinkPolska.com
Główne źródło: „Polska w oczach Anglików XIV-XVI w.”, Henryk Zins.