Pod koniec sierpnia tego roku w „Gazecie Wyborczej” ukazał się obszerny artykuł „Strażnicy świętej emigracji”ostro krytykujący zarząd Instytutu, który nie tylko ani myśli o przekazaniu swych archiwów do Polski, ale też odcina się od wszelkiej współpracy z polskimi instytucjami. Nie oczekuje żadnej fachowej pomocy, wychodząc z założenia, że w każdej sytuacji jest to uzależnianie się. A niezależności trzeba bronić jak niepodległości.
Ze zbiorów „Sikorskiego” korzystałam kilkakrotnie. Są rzeczywiście wspaniałe. Ale warunki, jakie są w budynku przy Prince’s Gate nie spełniają z pewnością wymogów nowoczesnego przechowywania zbiorów. Jest też drugi problem: ich bezpieczeństwa.
Wchodząc do archiwów państwowych w Polsce jest się poddanym skrupulatnej procedurze. Trzeba zostawić w przechowalni nie tylko płaszcz, ale także torbę, aparat fotograficzny i telefon komórkowy. Można wejść będąc wyposażonym jedynie w pióro i kartę papieru. W Londynie jest inaczej. W niewielkim pokoju Instytutu Polskiego na wiele godzin zostałam zostawiona sama sobie z cenną teczką. Moja torba stała na podłodze. Mogłabym wynieść co tylko chciałam.
Prawdę powiedziawszy spór o archiwa jest dla mnie sporem źle zdefiniowanym. W obecnym świecie jedną sprawą jest dostępność do materiałów, nie koniecznie orgyginałów (mogą być to kopie w formie papierowej lub elektronicznej), a z drugiej – problem przechowywania dokumentów. Te pierwsze materiały powinny być dostępne tam, gdzie są potencjalni naukowcy. Te drugie – tam, gdzie istneją najlepsze warunki na ich przechowywanie. Czy są one w Londynie?
Smutne są te spory o emigracyjne archiwa. Często świadczą o tym, że bardziej liczą się personalne ambicje. Z jednej strony postawa „nie oddamy ani guzika” z drugiej – chęć zabłyśnięcia, choćby przez spektakularne, w świetle kamer i fleszów aparatów, przekazanie zbiorów. A przecież nie o to w tym wszystkim chodzi.
O archiwistach mówi się, że są oni strażnikami pamięci. Mam wrażenie, że są czasem strażnikami zbiorów.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.