Taka wizytówka kraju wywołuje mieszane uczucia. Tymczasem seksturystyka w Tajlandii święci triumfy. Domy publiczne, lupanary i wszelkiego rodzaju speluny wyrastają jak grzyby po deszczu. Młode, atrakcyjne Tajki cieszą się dużym wzięciem wśród podtatusiałych, majętnych ludzi Zachodu. Całkowicie posłuszne, nie kręcą nosem i nie narzekają. Niektóre wstydzą się tego, co robią, ale mają świadomość, że tędy wiedzie jedyna droga ucieczki od trudnej przeszłości i przerażającej biedy. Przy życiu trzyma je tylko nadzieja, że kiedyś uda się z tym skończyć i odzyskać szacunek do samych siebie. Inne z kolei podchodzą do swego fachu z dużym dystansem. Cieszą się, że zagraniczni goście nie skąpią grosza na cielesne uciechy i potrafią okazać swoją wdzięczność. Większych rozterek nie mają też miejscowi transwestyci, którzy każdego wieczoru dają próbkę swoich nieprzeciętnych umiejętności w tańcu erotycznym.
Zresztą seksturystyka ma znacznie szerszy zasięg i stale rośnie w siłę. Możemy się na nią natknąć we wszystkich zakątkach świata. Zarówno na pobliskiej Ukrainie, jak i na egzotycznej Dominikanie. Co roku, szczególnie w sezonie letnim, przybywają tam hordy wygłodniałych mężczyzn o samczych inklinacjach. Bo seksturystyka tworzy iluzję beztroskiej zabawy, w której nie myśli się o zagrożeniach. Biznes erotyczny skrzętnie i skutecznie ukrywa swoje ciemne oblicze. Nikt tutaj głośno nie mówi o HIV i chorobach wenerycznych. Nie myśli się też o ofiarach handlu żywym towarem i pedofilii.
Tekst: Tomek Kurkowski