Polacy w Wielkiej Brytanii mają okazję porównać rodzimą opiekę medyczną z tym, jak ona funkcjonuje na Wyspach. Choć tutejsza służba zdrowia w zestawieniu z naszą krajową ma swoje zalety (jak choćby tanie leki czy brak tak powszechnej u nas korupcji), to nie da się ukryć, że ma też całkiem sporo mankamentów. Wielu rodaków woli pojechać do kraju niż pójść do lekarza tutaj; i dzieje się tak nie tylko dlatego, że słabo znają język i z miejscowym personelem medycznym trudno im się dogadać.
Poród „na lodzie”
Beata (29 l.) jest w Londynie od 4 lat. Kiedy 2 lata temu zaszła w ciążę postanowiła - jak wiele mieszkających tu Polek - że urodzi dziecko w jednym z londyńskich szpitali. Początkowo wszystko zapowiadało się całkiem komfortowo: obiecano jej poród w wodzie i tzw. znieczulenie gazowe. Jednak gdy przyszedł długo wyczekiwany termin porodu, brytyjska rzeczywistość okazała się znacznie bardziej brutalna. Beata dostała skurczy przedporodowych o godz. 3 w nocy i natychmiast pojechała do szpitala. Tam powiedzieli jej jednak, że panikuje i odesłali ją z powrotem do domu. O 8 rano skórcze stały się nie do zniesienia, więc pojechała do szpitala z powrotem. Dojechała tam niemal w ostatniej chwili, wyjąc z bólu i właściwie już rodząc.
Tymczasem okazało się, że w szpitalu nic nie zostało przygotowane - o rodzeniu w wodzie mogła tylko pomarzyć. Obsługa zachowywała się - jak twierdzi mąż Beaty, Waldek (30 l.) - paranoicznie. Położna wołała: „Proszę nie przeć! Proszę nie przeć!” A Beata krzyczała: „Nie mogę nie przeć! Przecież rodzę!” „Ale pani nie ma rozwarcia!” - wykrzykiwała położna. W końcu Waldek nie wytrzymał: „A może by pani sprawdziła rozwarcie!?” - Musiałem jej to podpowiedzieć - tłumaczy - bo sama na to nie wpadła i oceniała przedporodowe rozwarcie „na oko”. Do tego momentu położna nie zrobiła nic - dodaje rozgoryczony - i nawet Beaty nie zbadała. Okazało się oczywiście, że kobieta jest już w bardzo zaawansowanej fazie rodzenia, a na znieczulenie było już oczywiście za późno.
W Polsce lepiej?
Dorota (31 l.), matka 3-letniego chłopca, opowiada, że jej pierwszy kontakt z brytyjską służbą zdrowia - delikatnie mówiąc - trudno zaliczyć do udanych. Syn Doroty dostał zeszłego lata bardzo wysokiej temperatury. Choć nikogo nie było w poczekalni, musiała czekać na lekarza niemal dwie godziny! Po tym czasie okazało się, że facet, który cały czas spacerował po korytarzu, pił herbatę, rozmawiał przez telefon komórkowy i nic sobie nie robił z płaczu chorego dziecka jest właśnie pediatrą. W końcu przyszedł i zapytał, co dziecku dolega. Już w tym momencie Dorota załamała się, a najlepsze było dopiero przed nią... Lekarz do badania dziecka zabierał się przykładając słuchawkę przez ubranie. - Trzeba mu było wszystko podpowiadać - śmieje się dziś Dorota, choć przyznaje, że wtedy nie było jej raczej do śmiechu. „A może pan zajrzy do gardła” - mówiła i doktor decydował sie zajrzeć do gardła. „A może zmierzy pan temperaturę” - lekarz wpadał na pomysł, by zmierzyć dziecku temperaturę. - Zupełnie jak w skeczu kabaretowym Grzegorza Halamy, który oglądałam przed laty.