Stykam się z takimi sytuacjami dość często. Niektóre są jednak w pełni uzasadnione. Na przykład pacjenci cierpiący na depresję czy schizofrenię rzeczywiscie mają duże klopoty z nauką nowego języka Jest im więc znacznie łatwiej przekazać lekarzowi – przez tłumacza– że słyszą np. obce głosy w słuchawce telefonu, że czują się śledzeni, czy że mają koszmarne sny. Trudno też dziwić się pacjentom, którzy przeżyli w Anglii dramat rodzinny, by od razu rozumieli, co się wokół nich dzieje. Niedawno poproszono mnie o pomoc językową dla młodego małżeństwa, których pierwsze dziecko urodziło się martwe. Oboje całkiem nieźle znali angielski. Ale sytuacja, w której się znaleźli, wymagała także nowej wiedzy.
Nie dość, że ciężko im było pogodzić się z tragedią, to musieli jeszcze podjąć decyzję o pochówku. A jak przekazać zszokowanej matce – w sposób choćby najbardziej oględny – informacje o procedurze kremacji czy pogrzebu w tym kraju? Jak powiedzieć jej o tym, że ewentualna płyta pamiątkowa może pozostać na miejscowym cmentarzyku najwyżej pięć lat?
Kiedy jednak słyszę od pacjenta że mieszka z rodziną w Londynie od ośmiu lat i „czego się nauczy, to zaraz zapomina”, to zastanawiam się, czy kiedykolwiek otworzył chociażby rozmówki polsko-angielskie. Podobny problem zauważa się wśród młodych Polek, które decydują się w nowym kraju urodzić pierwsze dziecko. Statystycznie, to właśnie one najczęściej potrzebują pomocy językowej – w okresie ciąży, w czasie porodu i później, kiedy u dzieci czy u matki stwierdza się czasem poważne powikłania.
Każda pacjentka zarejestrowana w przychodni dla kobiet ciężarnych, przypisanej do danego szpitala NHS, otrzymuje w czasie pierwszej wizyty zestaw materiałów informacyjnych w języku angielskim. Są w tam m.in. teczka z historią pacjentki (record book) i pokaźnych rozmiarów księga pt. „The Pregnancy Book” („Wszystko o ciąży – poradnik”). Jest to absolutne kompendium wiedzy dla przyszłych matek. Położna i lekarz zachęcają kobiety do studiowana owej „biblii”, zanim dziecko przyjdzie na świat. Jednak Polki w wielu wypadkach starają się raczej pracować, dopóki się da, i jak same przyznają, że do książki nie zaglądają. Są zbyt zaganiane i zmęczone, aby usiąść ze słownikiem i przetłumaczyć sobie najtrudniejsze fragmenty. A to często lektura „The Pregnancy Book” pozwala uniknąć później niepotrzebnych problemów. Nasze rodaczki chcą na przykład rodzić przez cesarskie cięcie i od razu znieczulić się epiduralem. Tymczasem w Wielkiej Brytanii zabieg taki wykonuje się tylko w klinicznie uzasadnionych przypadkach, a podanie epiduralu –znieczulenia miejscowego w kręgosłup – może nieść ze sobą ryzyko porażenia nerwów. Kiedy więc zastrzyk podaje anestezjolog, trzeba wiedzieć, iż nie wolno się poruszyć, nawet gdyby skurcz był nie do wytrzymania.
W owym poradniku jest też przydatny rozdział na temat praw i zasiłków przysługujących kobietom rodzącym. Warto się z nim zapoznać (może właśnie wieczorami, po pracy, ze słownikiem) chociażby po to, żeby później – już na porodówce – wiedzieć, czy personel szpitalny traktuje cię właściwie.
Za dużo spraw na głowie...
Dla wielu polskich imigrantów życie w Wielkiej Brytanii wypełnione jest przede wszystkim pracą. Niektórzy są tak zajęci, że nie mają czasu stawić się na wyznaczoną wizytę u lekarza, a nawet na wstępne spotkanie przed zabiegiem operacyjnym. Mówi się także, że Polacy notorycznie nie dzwonią do kliniki, żeby odwołać wizytę. Zapominają? Wyjechali już z powrotem do Polski? A może boją się, że nie będą mogli się dogadać z recepcjonistką? W takich sytuacjach zamówiony tłumacz... świeci za rodaka... oczami. Warto więc wiedzieć, że po dwóch nieobecnościach na wizycie, lekarze w NHS skreślają pacjenta z listy i odsyłają z powrotem do GP.
Ewa Turska, Cooltura