W większości takich przypadków oszust triumfuje, a nasi rodacy z opuszczonymi głowami, za pożyczone pieniądze wracają do kraju. Tym razem było jednak inaczej.
Ania przyjechała do Anglii dwa lata temu. Początki były trudne, bo jak dla większości Polaków, tak i dla niej bariera językowa była największym problemem. Pomagałem jej szukać pracy, ale po dwóch miesiącach bezowocnych poszukiwań straciliśmy nadzieję. North East nie okazało się gościnnym, dlatego postanowiłem przejrzeć w Job Centere oferty z innych regionów Anglii. Znaleziona oferta wyglądała na wymarzoną dla Anki. Praca w polu, bez znajomości języka, a na dodatek współwłaścicielem agencji pracy był Polak, tak, że Ania (nota bene moja kuzynka) mogła sama dogadać wszystkie szczegóły. Po zakończeniu rozmowy Anka była w siódmym niebie. Nie przyszło jej nawet do głowy, że tak właśnie zaczyna się…
Koszmar
Jedynym powodem, dla którego Michale (współwłaściciel agencji) roztaczał przed Anką perspektywy wspaniałej pracy i jeszcze lepszych wspólnych interesów, była możliwość znalezienia przez moją kuzynkę dobrych pracowników do pracy na angielskich farmach. Ta przebojowa dziewczyna kilka lat pracowała w Niemczech i tam poznała dużo osób, którzy ciężkiej pracy w polu się nie boją. Właśnie na tych znajomościach najbardziej zależało portugalskiemu właścicielowi agencji. Ania ma wielki dar przekonywania ludzi i namówiła na przyjazd 20 osób, nie tylko swoich znajomych. Wszyscy, łącznie z Anką byli przekonani, że jest to okazja do pracy za godziwe pieniądze.
Z lotniska Stansted, Portugalczyk odebrał ich busem. Zabrali 10 osób, po drugą dziesiątkę mieli przyjechać za kilka godzin. Godziny mijały, Portugalczyka nie było. Zdenerwowani Polacy kupili więc bilety powrotne do kraju. Dla 50-letniej pani Marii z Lublina powrót okazał się niemożliwy, gdyż pieniądze dała portugalskiemu oszustowi (od wszystkich na lotnisku zażądał po 200 funtów za koszty transportu i zakwaterowanie). Bez kontaktu, (bateria w komórce się rozładowała), bez znajomości języka, kobieta spędziła na lotnisku 48 godzin. Anka dwoiła się i troiła, by namówić oszusta do zabrania pani Marii z lotniska, lecz ten cwaniak po kilku prośbach nie odbierał już telefonów od niej. Zadzwoniła do mnie.
- Cezary pomóż - mówiła łamiącym się głosem.
Po krótkiej, acz ostrej rozmowie, w której używałem nie próśb a gróźb, Portugalczyk zmiękł i pojechał po panią Marię.
Osoby, które zostały odebrane z lotniska w pierwszej kolejności też nie miały powodów do radości. Okazało się, że wywiezione zostały 200 mil od Londynu, a hotel, w którym zamieszkali był opłacony tylko na jedną dobę. Rano, gdy właścicielka przyszła po resztę pieniędzy, wszyscy byli w szoku. Stało się jasne, że ten cholerny Portugalczyk oszukał wszystkich.
- Cezary, czy możesz mi przysłać parę
funtów - prosiła Anka - załatwiłam busa, ale potrzebujemy pieniądze na paliwo, żeby ich przywieźć z powrotem.
- Nie ma sprawy, będziesz miała pieniądze - odpowiedziałem i po 30 minutach Anka odebrała 90 funtów.
Podróż odbyła się oczywiście z przygodami, bo bus był stary i popsuł się w połowie drogi. Śruby odkręcono przy pomocy paska od spodni, ale udało się reanimować grata i po kilkunastu godzinach cała grupa była już w Bostonie na zachodnim wybrzeżu Anglii. Zamieszkali w czteropokojowym domu, materace na podłodze służyły za łóżka, living room zamieniono również na sypialnię, ale nikt nie narzekał na ciasnotę, najważniejszy był dach nad głową. W kuchni przy stole omawiano plany na przyszłość, jak zdobyć pieniądze, gdzie szukać pracy. Wszyscy jak jeden mąż pałali chęcią zemsty.