Tylko promil z nich zostanie odnalezionych przypadkiem w lesie, rzece lub jeziorze. Reszta żyje i ma się bardzo dobrze lub bardzo źle, ale i tak lepiej niż w Polsce.
Polacy znikają w całej Europie, częściej mężczyźni. Najczęściej we Włoszech i Hiszpanii, rzadziej w Niemczech, Holandii i Wielkiej Brytanii, choć w mijającym roku na Wyspach zjawisko to przybrało na sile.
Bartek, czterdziestolatek z północnej Polski, pracował najpierw w jednym z warszawskich centrów finansowych. Zarabiał dobrze, więc była żona otrzymywała na dziecko wysokie alimenty. Do czasu, bo dla firmy przyszedł gorszy okres i zaczęło się cięcie kosztów. Niestety, zaczęto od Bartka. Nową pracę dostał szybko, ale zarabiał zdecydowanie mniej niż poprzednio. Na dodatek związał się z kobietą, z którą planował małżeństwo. Ponieważ zarabiał niewiele, zaczął wysyłać niższe alimenty. Nowy status materialny nie obchodził jednak ani byłej małżonki, ani sądu. Komornik bezpardonowo kasował mu z poborów taką kwotę, jaką płacił poprzednio.
Zniknął, bo komornik…
- Nie miałem nic przeciwko płaceniu alimentów, ale przy tych dochodach nie wyrabiałem. Przecież właściciela mieszkania, które wynajmowałem, nie obchodziło to, że zarabiam mniej niż przedtem. Tańszego mieszkania też znaleźć nie mogłem, bo moje dotychczasowe było akurat najtańsze, jakie można sobie wyobrazić.
Nękanie przez komornika stawało się coraz dotkliwsze, bo Bartek zobowiązany został również do zapłacenia jakiegoś wyrównania, jakichś kosztów i innych opłat. Pewnego dnia wszystkie te papiery podarł i wyrzucił do kosza. - Co robisz? - zapytała go narzeczona. - Żegnam się z ojczyzną - odpowiedział. – I ty też się żegnasz.
Dwa dni później z biletami w ręku pojawili się na Okęciu. Wylądowali w Londynie, a stamtąd pojechali do Brighton. Praca w restauracji, zmywanie naczyń i sprzątanie. Zarobki dobre, do tego doszły nadgodziny. Bartek zerwał wszelkie kontakty ze znajomymi, ale tylko z tego powodu, by nie namierzyły go żadne niemiłe polskie instytucje, jak sądy, zusy czy inne prokuratury. Po pół roku milczenia młodszy brat Bartka rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Porozsyłał ogłoszenia w Internecie. Na jedno z nich natknął się Bartek i na dobre się przestraszył - rozgłos był ostatnią rzeczą, na której mu zależało. Zadzwonił do brata, powiedział co i jak, więc brat zakończył akcję poszukiwawczą. Była żona nie robiła poważnych problemów - dostawała co miesiąc przyzwoitą kwotę pieniędzy za pośrednictwem matki Bartka.
Mija już drugi rok od wyjazdu. Jedni o Bartku zapomnieli, a ci, którym przepisy prawne zapomnieć nie pozwalają, są przekonani, że Bartek jest w Nowej Zelandii albo Australii. Matka zawsze mówi, że dokładnie nie wie, bo syn się z nikim nie kontaktuje, z nią również.
Zniknął, bo niewinny
Marcin jest poszukiwany przez policję. Mówi, że za jakieś „drobne wałki”. Że niby VAT wyłudzał, będąc członkiem zorganizowanej grupy przestępczej. Twierdzi, że to nieprawda, bo całą aferę zmontowało CBŚ. Kilku chłopaków poszło już do aresztu, ale on zdążył uciec.
- „Łosie” (funkcjonariusze CBŚ - przyp. autora) nie pomyślały o tym, żeby zastrzec mój paszport w Straży Granicznej, dzięki czemu spokojnie przyjechałem do Holandii.
Tam mieszkał i pracował wraz ze znajomymi, lecz pewnego dnia zniknął. Nikt specjalnie go nie szukał. - W Amsterdamie znika codziennie kilkanaście osób. Marcin odnalazł się w Bristolu, na Wyspach, ale nikt o tym nie wie i raczej się nie dowie, poza rodzicami. Bracia się nie dowiedzą, bo mogą wychlapać żonom, a jak te się zejdą na plotach, to zaraz cała Polska będzie wiedzieć.