Następnego dnia Zuza wyartykułowała postulat numer dwa. Otóż szafa w jej pokoju jest za mała, w związku z czym nie ma gdzie wieszać ubrań, w związku z czym potrzebuje większej szafy. Dzisiaj potrzebuje. Teraz, już.
Zakup solidnej szafy to poważny wydatek. „Po co Zuzi szafa, skoro ma z nami mieszkać tydzień, najwyżej dwa?” – oponowała Halina. „Zuza odejdzie, szafa zostanie” – przekonywałem ją.
Przekonałem. Kupiliśmy Zuzannie szafę.
Trzeciego dnia przeżyliśmy poważniejszy szok. Podczas wizyty znajomych Zuzanna zgalopowała na dół, a wpadając do salonu rzuciła od niechcenia: „Dzień dobry państwu, jestem Zuzanna, a państwo kim jesteście?”. Zdębieliśmy, zresztą nie tylko my. Dalej poszło jeszcze gorzej: cały wieczór Zuzanna nie wzniosła się intelektualnie nad poziom pięciolatka. Zwyczajnie czuliśmy się zażenowani.
Codziennym zwyczajem Zuzanny stało się zaglądanie nam do garnków. Fakt, częstowaliśmy ją przez kilka pierwszych dni i widać weszło jej to w nawyk. Cholera wie, może uznała się za członka rodziny? Tymczasem Halina nabiera w kuchni szczególnych manier. Dla przykładu, nie toleruje tam obcych, stąd przebywanie Zuzanny w okolicy szafek i szuflad doprowadzało ją do białej gorączki.
Pewnego dnia ugotowała coś w rodzaju budyniu na krem do ciasta. Halina ugotowała, nie Zuzanna. Ów budyń musi być absolutnie nieskazitelny, bo inaczej krem nie wychodzi. Więc ugotowała to coś, po czym dokładnie zmiksowała, a następnie odstawiła do ostudzenia. W tym momencie pojawiła się Zuza. Wpadła do kuchni, by z okrzykiem: „O, co to?” władować się z pyskiem prosto do żoninego garnka.
„Nie ruszaj!” – zdążyła tylko krzyknąć Halina. Za późno. W garnku utonął już Zuzanny paluch.
Wydłubała nim kawał budyniu, oznajmiając, że „chciała tylko skosztować”. Ciamknęła, mlasnęła... Za chwilę budyń podszedł mlekiem, a moją panią trafił szlag. Powiedziała, żeby Zuza sobie ten budyń zjadła, bo on i tak do niczego się nie przyda. Za tę uwagę Zuzanna obraziła się ciężko.
Nie na długo. Następnego dnia ja z kolei krzątałem się po kuchni. Szykowałem obiad. Spodziewaliśmy się gości, zaproszonych na moją berbeluchę. Berbelucha to mieszanka makaronowo-kiełbasiano-cebulowo-serowo-pomidorowo-jajeczna, mój kulinarny przebój. Jak raz przystąpiłem do mieszania ingrediencji, gdy na scenę wkroczyła Zuzanna. „Co szykujesz?” – zapytała, z miejsca ładując paluchy do durszlaka z makaronem. Do niedelikatnych nie należę, ale tym razem obszczekałem Zuzę jak najgorszą mątwę.