– Zaczątki zmian i pisma darmowe, o których pan mówi, zdobywają sobie miejsce na rynku, bo służą komercji i interesom prywatnych ludzi. „Dziennik” przez lata daleki był od komercji, ale to dla gazet podstawowe źródło utrzymania.
– Jak długo będą istniały instytucje czy organizacje polskie, tak długo jestem spokojny o losy społecznych działań – m.in. „Dziennika”.
Jestem jednakże zwolennikiem stopniowego transferu do kraju dóbr wytworzonych przez emigracyjne instytucje, ale mam tu wyraźnie na myśli zbiory, które nie znajdą tu należytego miejsca, archiwalia. Nie biblioteki, bo polska książka musi być dostępna. Ani nie bieżące środki kształtowania opinii. To jest potrzebne.
Ostatnim zadaniem emigracji – obok utrzymania więzi z krajem poprzez język, obyczaj, kulturę – jest zachowanie pewnych własnych środków informacji. Być może w nowej formie, ale zawsze w służebnej roli informacyjnej. Dobrym przykładem jest tu amerykański „Nowy Dziennik”, który mimo okresowych perturbacji i kryzysów utrzymuje silną pozycję wśród Polonii w USA. Można rzec, że jest dziś wartością trwałą.
– „Nowy Dziennik” przeszedł dalekie przeobrażenia i nie jest już dziś własnością społeczną. To zupełnie nowa wartość i jakość…
– To prawda. Odniesienie tamtej sytuacji do sytuacji londyńskiego „Dziennika” jest chyba przedwczesne. Tu należy stawiać na instytucje społeczne. Ja znam losy waszej gazety w ostatnich latach, wiem, że były pewne zmiany, a za nimi straty. Cóż, powiem, że nieumiejętność inwestycji to nie jest cecha ludzi jednej tylko narodowości. Wiele różnych inicjatyw było nietrafionych i się zawaliło. Na przykład w Polsce po 1990 roku powstało szereg prywatnych wydawnictw. Z czasem te ambitne poupadały, utrzymały się natomiast te z czytadłami, rozmaitymi „harlekinami” czy kolorowymi tygodnikami. Dziwię się, bo nie to było najpotrzebniejsze, ale to właśnie przetrwało i zostało.
Dziś w Polsce jest może dziesiąta część ambitnych wydawców, którzy rozwijali skrzydła pod hasłem: teraz nie ma cenzury, teraz możemy pokazać co wartościowe i ważne... Czas pokazał, że nie jest to łatwe. Niewielu się udało.
– Może po prostu liczyli się tylko z własnymi wyobrażeniami i ambicjami. Nie rozumieli, albo nie interesowali się prawdziwymi oczekiwaniami czytelników. Nie znali rynku, ani zapotrzebowania... Tak było w Polsce, nie inaczej jest na emigracji. Weźmy przykład z innej półki: kto dziś zaczytuje się literaturą emigracyjną, kto, poza badaczami, zajmuje się tym dorobkiem...
– Właściwie jedynie ośrodki uniwersyteckie dbają dziś o opracowania, wznowienia. Warszawa, Toruń, Lublin, ostatnio nawet Białystok. Tam kontynuowane są prace edytorskie, badawcze. Bo dla przeciętnego czytelnika pisarstwo danego autora kończyły się z jego śmiercią.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.