Moja matka i rodzeństwo byli w małym szoku, po co tacie ten słoń pytali?
Mój tato zawsze wszystko
wiedział lepiej, więc i w tym przypadku pewnie tak jest, pomyślałem. Słoń jak to słoń, jak był mały, wszyscy się z nim bawili, śmiali i dokazywali.
Czasem, przez przypadek, strącił coś swoją słoniową trąbą ze stolika lub regału. Mieliśmy wtedy zgodnie z poleceniem mamy, nie odzywać się, tylko szybko posprzątać i zaprowadzić słonika do pokoju taty.
Mijały tygodnie, miesiące i wreszcie lata. Słoń urósł i stał się, delikatnie mówiąc, wymagający. W domu miało być zawsze cicho, kiedy słoń oglądał telewizję czy jadł posiłek, nikt nie miał prawa rozmawiać o słoniu, nawet jeśli zachowywał się wobec nas bardzo agresywnie, tzn. specjalnie nastąpił komuś na nogę, przycisnął do ściany czy głośno trąbił swoją grubą trąbą. Moi koledzy przestali mnie odwiedzać, niby z powodu braku czasu, ale ja i tak wiedziałem, że chodziło im o słonia. Był już wtedy duży i wszyscy wokół zaczęli się go bać.
Mój nauczyciel od wuefu czasem przyglądał się śladom jakie na moich plecach pozostawiła słoniowa trąba. Tłumaczyłem mu, że to taka zabawa, ale on nie rozumiał żartu i jakoś się nie śmiał.
Kiedy zaraz po rozdaniu świadectw pobiegłem do rodziców, aby pochwalić się swoimi ocenami, moim oczom ukazał się smutny widok. Na zgliszczach mojego
zburzonego domu stał wielki słoń i machał beztrosko ogonem, a mama płakała, bo wszyscy się dowiedzieli, że trzymamy w domu takie dzikie zwierzę.
Ta fantastyczna opowieść, to oczywiście metafora. Słoń... to straszna choroba.
To ALKOHOLIZM.
Zwierzę bardzo dobrze gra rolę nałogu. W początkowej fazie jest wręcz zabawny, czasami pomijany, lecz kiedy osiągnie pełną sprawność, tzw. dorosłość, pożera całą naszą przestrzeń, zarówno w domu jak i poza nim. Spróbujmy przecisnąć się przez korytarz między ścianą a wielkim, twardym
cielskiem słonia. Trudno, nieprawdaż?
A pomyślmy co się dzieje, kiedy nasz słoń ma niestrawność? Od obecności tego złośliwego zwierzęcia uzależnia się każdy z domowników. W ten lub inny sposób jesteśmy już naznaczeni...
Przez długi czas udawało się z tym żyć. Wyjechałem, zostawiłem problem gdzieś daleko. Zaczęło mi się powodzić, imprezy, dom, praca, pełna lodówka, zatankowany samochód, niedzielna msza - żyć nie umierać. Tylko ciągle to wszystko na dopalaczu, na małej banieczce na rozruch. Wyjście z pieskiem - to przecież moja domena, żona jest
zadowolona, a po drodze jest dobrze zaopatrzony sklep, istny raj. Ceremonia zaczynała się już w piątek po pracy. Zostawiałem samochód w garażu i nieśpiesznym krokiem kierowałem się do ulubionego sklepu.
W domu drink, pierwszy - delikatny. Potem prysznic i następna banieczka. Chwila zabawy z psem i w nagrodę mocniejszy drink. Wyjście z żoną do znajomych - świetna zabawa i morze wódy. Sobotni poranek zaczynał się po 13 szklanką szprycera, śniadanie w płynie i już marzę o wyjściu z pieskiem. Na spacerku trzy piwka. Czuję, że jestem wstawiony. Sąsiedzi na szczęście odpowiadają mi na moje ,,dzień dobry’’. Jakoś to trzeba wytrzymać, jutro już będzie dobrze, tłumaczę sobie.
Niestety nie, do żony przyszły koleżanki
z pracy, więc stanąłem na wysokości zadania i się upiłem. Niedzielę rozpoczynałem od przekleństwa i z takim nastawieniem witałem każdy kolejny łyk niechcianego procentowego napoju. Poniedziałek w pracy zawsze był tragiczny, byle jak poukładane myśli, chaotyczne ruchy, kapeć w mordzie. Jedyna myśl kołatała się w głowie, aby do 15, potem browar i następny browar. W sumie cztery dni w tygodniu byłem pijany. Coś się zmieniło, kiedy się zorientowałem że od trzech miesięcy nie kochałem się z żoną.To była jej odpowiedź na moje pijaństwo - ale tydzień przerwy i wszystko wróci do normy, pomyślałem. Niestety nie, rzecz w tym, że ona się wyprowadza. Mówi, że albo się poddam leczeniu, albo z nami koniec. Ja? Leczenie, jakie leczenie? Nie jestem alkoholikiem?
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.