Słowa te wyraźnie zabolały Michała Szaflarskiego. W redakcyjnym komentarzu pisze z sarkazmem: "Jestem wdzięczny Lechowi Wałęsie za to, że uświadomił mi fakt, iż jestem potencjalnym, niedoszłym kryminalistą".
Jak zwykle życie dopisało komentarz do tej wymiany zdań. Opublikowano właśnie dane na temat przestępstw popełnionych w Londynie w ciągu ostatniego roku. W sumie w tym czasie popełnionych zostało 106 678 przestępstw. Nie dziwi to, iż sprawcami 80 proc. z nich byli Brytyjczycy. Co piąte zostało popełnione przez osobę z obcym paszportem. Na czele tej niechlubnej listy znajdują się Polacy, wyprzedzając mieszkańców Jamajki i Irlandczyków. Nasi rodacy popełnili 2310 przestępstw, w tym 635 kradzieży, 626 przestępstw związanych z narkotykami (najczęściej byli ich posiadaczami, a nie handlarzami), 583 z użyciem przemocy wobec innych (w tym morderstwa), 201 włamań oraz 32 przestępstwa na tle seksualnym. Nie po raz pierwszy Polacy znajdują się na "czarnej liście" policyjnej -w latach 90. polscy dyplomaci systematycznie znajdowali się na czele tych, którzy nie płacili mandatów za złe parkowanie. W ostatnich latach wyprzedzili ich Amerykanie.
Te statystyki są w pewnym sensie pocieszające: cudzoziemcy stanowią 30 proc. mieszkańców stolicy Wielkiej Brytanii, a więc popełniają przestępstwa rzadziej niż tubylcy. I pomimo, że na tej liście Polacy wyprzedzają przybyszy z Indii czy Pakistanu, których w Londynie jest znacznie więcej, to nie wpadajmy w poczucie wstydu za naszych rodaków, ale też nie mówmy z poczuciem wyższości: "My nie mamy z nimi nic wspólnego". Spójrzmy prawdzie w oczy: wszyscy jesteśmy kryminalistami. I to nie potencjalnymi.
Jakże czujemy się dumni, gdy uda nam się przejechać autobusem lub tym bardziej metrem na gapę. A to - świadome unikanie zapłacenia za bilet - jest przestępstwem, które (o czym informują zresztą liczne plakaty) może nam zafundować tzw. criminal record. Wielu pracodawców wymaga przedstawienia zaświadczenia, że jest się kryminalnie "czystym". Jakże często przy piwie w pubie, ale także na eleganckich przyjęciach toczą się rozmowy o tym, że komuś się "udało" i nie złapano go, gdy jechał po kilku drinkach. Nie mówię już o przekraczaniu dozwolonej szybkości - opowiadając o tym panowie, na ogół z dumą wypinają pierś. O drobnych kradzieżach w miejscu pracy nawet nie wspomnę. Korzystanie z telefonu w celach prywatnych, przeszukiwanie internetu w godzinach pracy (a więc "kradzież czasu", który przecież przeliczalny jest na konkretne sumy), branie spinaczy, znaczków, piór czy papieru do kopiarki. Uważamy to za rzecz normalną. Nie przychodzi nawet nam do głowy, że korzystamy z czyjejś własności. Oczywiście, pracodawcy są tego świadomi i przymykają na to oko. Zdarzyło mi się jednak na początku mojej pracy w Londynie, kiedy zaczynałam - jak wszyscy - na zmywaku, że właściciel restauracji kazał pokazywać przed wyjściem torebki, aby upewnić się czy przypadkiem ktoś nie wynosi jedzenia. Następnie ostentacyjnie wyrzucał je do śmieci. Wytrzymałam tam tydzień.
Czy ktoś zawahał się, wręczając hydraulikowi banknot, a nie czek? Zgodnie z obowiązującymi przepisami, wszelkie należności w układzie pracodawca-pracobiorca - a takie jest właśnie porozumienie z naszym majstrem - powinny być regulowane poprzez czeki. Wręczając gotówkę, przyczyniamy się, przynajmniej pośrednio, do oszustwa podatkowego. Znamienne jest często zadawane pytanie: "Jak robimy? Na fakturę czy do ręki?" Na ogół godzimy się "do ręki". Płacimy wówczas mniej. Jest jeden wyjątek: żądamy faktury, gdy pracujemy na własny rachunek, a koszt wykonanej usługi możemy odpisać od podatku.