Kradzieże w sklepach, squaty... Nieciekawe zajęcia...
Nieciekawe, ale nie miałem wyjścia. Mieli mój dowód, wszystkie swoje rzeczy trzymałem u nich. Poza tym jak mówiłem, że chcę się wycofać, Janusz przypominał, że obowiązuje nas układ, a jak odejdę to i tak mnie znajdą i dostanę w czapę. Zabronili mi też kontaktów Polakami.
Ale mógł pan wychodzić na miasto?
Mogłem, ale co z tego? Byłem na ich pasku i w jakiś sposób się do tego przyzwyczaiłem. Teraz sam się sobie dziwię, że tyle czasu to wszystko trwało, ale okazało się, że podtruwali mnie. Badania wykazały bowiem w moim organizmie obecność narkotyków, których nigdy świadomie nie zażywałem. Musieli mi je podrzucać w jedzeniu.
Ile squatów pan załatwił?
Kilka. Potem wymyślili mi nowe zajęcie, tzw. zbijanie paliwa. Podjeżdżaliśmy w nocy pod jakiś duży samochód, na przykład TIR-a, kilofem albo jakimś innym ostrym narzędziem wybijaliśmy w baku dziurę, i do kanistrów spuszczaliśmy paliwo. To był dla nich złoty interes.
A jak na miejscu pojawiał się kierowca pojazdu?
Od razu uciekaliśmy; taka była zasada. Żadnej przemocy, żadnych awantur. Ta robota przechyliła czarę, miałem już tego po dziurki w nosie. Powiedziałem im, że muszę jechać do Polski, na pogrzeb kogoś z rodziny, i żeby oddali mi dowód. W odpowiedzi usłyszałem, że, owszem, mogę go wykupić, ale za 1000 funtów. Wtedy zadzwoniłem na policję.
Przyjechali?
Przyjechali, tyle że nawet nie weszli na posesję. Porozmawiali tylko z jednym z Cyganów, który tłumaczył im, że to nieporozumienie, bo niby ja sam zgubiłem dowód po pijanemu, a teraz się czepiam. Gdy mówiłem policjantom, że to nieprawda, i żeby pomogli mi odzyskać dokument, pokiwali tylko głowami, pogadali między sobą, wsiedli w samochód i odjechali...
Co na to Cyganie?
Jak radiowóz zniknął za rogiem dostałem kilka razy w twarz i ostrzeżenie, żebym więcej nigdy nie robił podobnych rzeczy, że muszę być lojalny. Potem zaczęli planować, że na mój dowód można by zaciągnąć kredyt. Nie chciałem już tam być ani minuty dłużej, dlatego, jak zajęli się sobą – uciekłem. Noc przespałem w parku. Następnego dnia, kiedy siedziałem z kolegą na ławce, nagle podjechał samochód, wyskoczyło z niego trzech typów i zaczęli mnie okładać pięściami. Był środek dnia, ale nikt mi nie udzielił pomocy; każdy odwracał głowę i szedł w swoją stronę. Na szczęście jakoś udało mi się uciec.
Dokąd?
Biegłem przed siebie, byle dalej; sam nie wiem dokąd. Przez kilka tygodni mieszkałem na ulicy, bałem się wychylić głowę. Nie wiem co by się ze mną stało, gdybym nie spotkał życzliwych ludzi z instytucji zajmujących się bezdomnymi, dzięki którym jakoś doszedłem do siebie. Teraz przygotowuję się do powrotu do Polski.
Do rodziny?
Mam nadzieję. Na początku kontaktowałem się z rodziną regularnie, ale w ostatnim okresie nie dawałem znaku życia. Nie wiem jak to wszystko się skończy. Jadąc do Londynu liczyłem, że trochę zarobię, że będę mógł im pomóc, a tu kompletna porażka.
Pech?
Takie zezowate szczęście. Pewnie mogłem trafić lepiej, pewnie są tacy, którym się udało. Ale zapewniam pana – ja nie jestem wyjątkiem, ludzi, którzy mieli tu podobne przejścia do moich, jest znacznie więcej. Wielu z nich wegetuje na ulicach, stoczyli się na dno. Jechaliśmy do Anglii w poszukiwaniu raju, a trafiliśmy do piekła...
Rozmawiał Piotr Gulbicki, Dziennik Polski
Fot. Piotr Gulbicki