Norma, która niewiele ma wspólnego zarówno z chrześcijaństwem, jak i z polityką.
O zaangażowaniu hierarchów w bieżącą polską polityką robi się głośno, co jakiś czas. I wcale nie chodzi tylko o kontrowersyjne zachowania dyrektora Radia Maryja ojca Tadeusza Rydzyka, ale również o spotkania liderów LiS w rodzinnym domu arcybiskupa Sławoja Leszka Głodzia, prywatne rekolekcje dla polityków Platformy Obywatelskiej organizowane przez kard. Stanisława Dziwisza, udostępnianie siedziby arcybiskupiej dla polityków próbujących budować koalicję POPiS przez abp Tadeusza Gocłowskiego czy wspieranie polityki rządu przez biskupa Stanisława Stefanka. Gdy do tego jeszcze dodać wciąż fotografujących się z biskupami lub opowiadających o swoich przyjaźniach z hierarchami polityków – to obraz polskiego życia partyjno-religijnego będzie w miarę pełny.
Kościół władzy i opozycji
A jakie są tego skutki? Głęboki podział w łonie Kościoła nie biegnący już wzdłuż jakichÊ linii religijnych, ale czysto politycznych. Gdy niespełna dwa lata temu Donald Tusk i Jan Rokita wychodząc z rekolekcji u kard. Dziwisza rzucili od niechcenia, że oto mamy w Polsce dwa katolicyzmy: toruński (czyli katolicyzm zamknięty, głosujących na PiS) i łagiewnicki (czyli ten wyborców PO, otwarty i światły), komentatorzy odrzucili tę sugestię z oburzeniem. I choć trudno się temu dziwić, bo podział ten niewiele ma wspólnego z rzeczywistością (kapelanem prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest na przykład ks. Roman Indrzejczyk, najbardziej chyba „liberalny” duchowny w Warszawie), to równocześnie trudno nie zauważyć, że w ostatnich miesiącach biskupi wiele zrobili nie tylko, by podział ten utrwalić, ale również by uczynić go bardziej skomplikowanym.
Do krótkiej listy katolicyzmów dołożył się zatem wspominany już abp Głódź, który dołączył do niego katolicyzm bobrówczyński (czyli wspierający LiS, a wcześniej SLD); katolicyzm gdański (sierot po IV RP) buduje konsekwentnie abp Tadeusz Gocłowski, a katolicyzm lubelski dla wrogów PiS abp Józef Życiński.
Również taki podział, podobnie jak dwubiegunowy, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, ale wciąż jest umacniany niepotrzebnym, czysto politycznym zaangażowaniem niektórych z hierarchów, którzy zapominają, że bycie duszpasterzem, wyklucza bycie politykiem.
Pasterz wszystkich, nie wybranych
Tak surowa ocena partyjno-politycznego zaangażowania biskupów nie oznacza oczywiście odebrania im prawa do spotykania się z kim chcą i gdzie chcą. Chodzi wyłącznie o przypomnienie, że tego typu działanie oznacza bezpośrednie wkroczenie na teren, który powinien być dla hierarchy katolickiego niedostępny. Bo choć tworzenie partii, zrywanie koalicji czy jej powoływanie może być fascynujące – to wejście do bieżącej polityki zamknął przed biskupami i księżmi Sobór Watykański II. I to nie dlatego, że domagały się tego liberalne czy lewicowe media, chcące zamknąć Kościół w kruchcie, ale dlatego, że rozgrywki partyjne przeszkadzają w wypełnianiu powołania pasterza wszystkich wiernych. Zaangażowanie biskupa we wspieranie jednej partii bez wątpienia nie buduje ponad i pozapolitycznej jedności Kościoła.
Trudno też nie dostrzec, że zaangażowanie polityczne osłabia moralne znaczenie słów biskupa. Pasterz, który buduje koalicje czy partie, popiera jednych polityków przeciwko drugim, nie może później odgrywać roli zewnętrznego autorytetu moralnego. Jego głos przestaje być głosem zewnętrznego obserwatora, a staje się opinią jednego z wielu uczestników gry politycznej, czy debaty publicystycznej. Uczestnikiem często zresztą przez innych wykorzystywanym do załatwienia własnych spraw, które z interesem Kościoła nie mają nic wspólnego. A przecież to ten ostatni powinien być miarą działań każdego biskupa.