Tracą głowy
Monika trafiła do jednej z prawie pół tysiąca takich placówek rozrzuconych po całej Wielkiej Brytanii. W zeszłym roku udzieliły porad w pięciu milionach spraw prawnych, podatkowych, finansowych, socjalnych. - Zgłasza się do nas mnóstwo Polaków – mówi Jane Townsend z Citizens Advice Bureau na londyńskim Tottenham. – Ale to dobrze. To znaczy, że świetnie znają swoje prawa i chcą o nie walczyć, czego niestety nie da się powiedzieć o wielu innych narodowościach – stwierdza. Problemy, z którymi przychodzą Polacy, dotyczą głównie zatrudnienia. Znowu inaczej niż w przypadku większości, która raczej stara się o różnego rodzaju zasiłki. - Czasem mam tylko wrażenie, że po wyjeździe za granicę Polacy tracą zupełnie głowę – wyznaje. Niedawno odwiedził ją robotnik budowlany, któremu po pięciu tygodniach pracodawca nadal nie wypłacił pensji. - Kontrakt pan ma? – zapytała. - Nie. - Kto pana zatrudnił? - Taki jeden majster – padła odpowiedź. Biedak nie mógł sobie przypomnieć nawet jego imienia, o numerze telefonu nie wspominając. - Przecież w Polsce nigdy nie przystałby na taką pracę. Co się z nim stało po przyjeździe tutaj? – Wszyscy powinni wiedzieć, że jeżeli w Polsce obowiązują jakieś przepisy, to tutaj jest tak samo – zaznacza.
Kiedy indziej zgłosiły się do niej spłakane dziewczyny. Przyjechały do pracy jako au-pair, a skierowano je do budki z hot-dogami na Piccadilly Circus. Zmiany po dwanaście, czternaście godzin i nieprzebrane tłumy klientów. Dwie z nich miały już wykupione powrotne bilety do Polski. Trzeciej pracodawca zabrał paszport. – To sprawa dla policji. Zwykły kryminał – oburza się Jane. Kolejny mężczyzna przyszedł z kolegą, bo sam nie mówił po angielsku. Pracę znalazł stojąc na popularnym wśród Polaków rogu chodnika przy Seven Sisters. Podjechał właściciel myjni samochodowej. Umówili się na stawkę dzienną czterdzieści pięć funtów. Nie była rewelacyjna, ale do zaakceptowania. Niestety okazało się, że dniówka trwa dwanaście godzin. To już czyniło wysokość wynagrodzenia nielegalnym, bo poniżej minimalnej stawki godzinowej dopuszczalnej przez prawo. - Pod koniec dnia pracodawca pokazał mu obiecaną sumę, ale dziesięć funtów zostawił sobie „na podatek”. A przecież nawet nie zapytał go o numer ubezpieczenia społecznego – Jane kręci głową.
Radość życia
Jane zachęca wszystkich Polaków do tego, aby się rejestrowali w Home Office. - My przyjmiemy każdego, ale nic nie wskóramy, jeśli nie załatwili wcześniej tej formalności. Jak skierować do trybunału sprawę kogoś, kto pracował nielegalnie? – zawiesza znacząco głos. Praca Jane wcale do najbezpieczniejszych nie należy. Niektórzy przychodzący w potrzebie są tak sfrustrowani, że swoja agresję wyładowują na personelu. - Gdy osoba podnosi głos, wstaję i uprzedzam, że jeżeli nie zacznie nad sobą panować, będę zmuszona odmówić konsultacji – wyjawia procedurę Jane. Wszystkie pokoje zaprojektowane są tak, żeby doradca był znacznie bliżej drzwi, niż klient. Tak daleko na szczęście sprawy dla Jane jeszcze nigdy nie zaszły. Chociaż przypomina sobie przypadek mężczyzny, który forsował drzwi wejściowe do biura, mimo że nie był zapisany na liście. - Ale i tu miałam satysfakcję, bo wszyscy czekający w poczekalni mężczyźni stanęli w mojej obronie – wspomina. Każde Citizens Advice Bureau jest zarejestrowane jako osobna organizacja charytatywna. - Jesteśmy zupełnie niezależni od rządu czy władz lokalnych. Kiedy trzeba pójdziemy do sądu – zaręcza Jane. Wszystkie udzielane porady są ponadto poufne. – Nawet jeśli ktoś wyjawi mi swoje bankowe szachrajstwa, ja muszę milczeć jak grób. Żadna policja nie zmusi mnie do zeznań – zapewnia. - Jesteśmy jak biuro prawnicze, tylko że zupełnie nie jak prawnikom nam za to płacą – wyjawia. Większość doradców to wolontariusze po odpowiednim przeszkoleniu. - Pracujemy tu, bo chcemy pomagać ludziom. Wyraz ulgi na twarzy interesantów po prostu dodaje nam radości życia – wyznaje.
Jaromir Rutkowski, Polish Express