Jak zapewniono mnie w nadesłanym liście, mieli zamysł karać mnie tak do dnia sądu ostatecznego, póki nie spłaciłbym kreski. Na szczęście przyszedł mi z pomocą kolega, pośpiesznie łatając moją, błyskawicznie rosnącą, dziurę budżetową.
Gdybym więc tego dnia zamiast w podróż, zgodnie z zaleceniami agenta mojego banku, udał się do szpitala na wymagane trzy dni i dłużej, przez co pozostałbym nieświadomy tego co wyrabia się na moim koncie, zaraz po wyzdrowieniu pozostałoby mi udać się w dłuższą podróż: wpław do Meksyku. Przyszłoby mi pewnie też zmienić nazwisko na Donpedro, przyklejać długie czarne wąsy i opuszczać słomkowy kapelusz na oczy na widok funkcjonariuszy Interpolu.
Podgryzają cebulę na progu jakiejś lepianki, wspominałbym piękne czasy, kiedy to używałem super nowoczesnego telefonu bez ograniczeń, jedna firma ubezpieczała moje zdrowie a inna moje dobra materialne. A bank… no cóż, bank mnie obrabował.
W Meksyku mógłbym jednak założyć gang złożony z rabusiów bez krawatów i białych rękawiczek, ale za to z wielkimi spluwami i odpłacić mu z nawiązką.
Michał Sędzikowsk, Dziennik Polski