Bo jak tu żyć, pracować, funkcjonować w społeczeństwie, którego się nie zna czy nie rozumie? Coś chyba nie tak z tą naszą asymilacją*.
Od kiedy legalnie i bez łaski możemy przekroczyć złote wrota Zjednoczonego Królestwa, a nawet otwarcie szukać tu pracy, z naszą mentalnością coś się stało. Bynajmniej nic dobrego. Oczekujemy, że wszyscy tu do nas będą mówić po polsku (bo takim przecież ekspansywnym i dzielnym narodem jesteśmy), ale za to płacić bardzo po angielsku. Wiążemy plany na przyszłość związane z krajem Szekspira, ale nie w głowie nam nauka języka, poznanie obyczajów tubylców czy korzystanie z bogactwa kulturowego Londynu. Przeciętny dzień przeciętnego polskiego emigranta nie zawiera, niestety, punktu typu: „wyjście do kina” czy „wycieczka do muzeum”. Rozrywki tego typu zastępowane są piwem lub czymś mocniejszym w gronie współlokatorów lub upojnym wieczorem przed polską telewizją.
Większość Polaków w Londynie korzysta bowiem z dobrodziejstw licznych satelit i co wieczór ogląda dumne oblicze wodza Leppera czy dwóch braci K. No i nieśmiertelne seriale „M jak miłość”, „Klan” czy jeszcze ten, w którym pokazuje się losy szpitala w Leśnej Górze i dzielnej doktor Zosi, a którego tytułu już nie pamiętam. Już dawno psychologowie stwierdzili, że wypełniona ciężką pracą emigracyjna egzystencja Polaka, naznaczona rozłąką z rodziną i bliskimi oraz poczuciem wyobcowania, może prowadzić do depresji. Często jednak sami odcinamy się od innych nacji, na siłę trzymając się „polskiego piekiełka” – jak zwykło się nazywać kręgi polskiej emigracji w Londynie (nie wnikam w nazwę, bo to temat na kolejny referat). Czy nikt tego nie widzi, że upłynął już rok, drugi, trzeci – a my od czasu wstąpienia do Unii nadal tworzymy polskie getta?
I rację mają ci członkowie brytyjskiego rządu, którzy się przeciwstawiają tłumaczeniu wszystkiego na języki przybywających tu emigrantów. Bo niby z jakiej racji? Swój kraj i swoje społeczeństwo opuściliśmy dobrowolnie, a więc musimy się jakoś przystosować do warunków, które sami sobie wybraliśmy. Oznacza to, że powinniśmy poznać i w miarę się dopasować do zasad panujących w Wielkiej Brytanii. A jeśli te zasady nam nie pasują – to przecież zawsze możemy wrócić do swego kraju, bądź też wybrać inny.
Nikt tu nikomu nie broni podtrzymywania swojej narodowości czy używania rodzimego języka. Ale też trzeba choć trochę uczestniczyć w życiu tego kraju.
Dla tych, którzy choć trochę znają obowiązujący tu język, jest to o wiele prostsze niż dla angielskich analfabetów. Bo język można doskonale szkolić i wzbogacać, czytając na przykład darmową londyńską prasę – rano „Metro”, a po południu „London Lite” czy „The Londonpaper”. Ileż to ciekawych i zabawnych rzeczy można się dowiedzieć z tych gazet! (Na przykład w dzisiejszej <10 lipca> „Londonpaper” wyczytałam, że klimat na świecie dosłownie dostaje bzika: w Buenos Aires spadł wczoraj pierwszy od 90 lat śnieg przy 22 stopniach mrozu, w Nowym Jorku w tym samym czasie był prawie 40-stopniowy upał, a w Holandii szalały na morzu trąby powietrzne. Na dalszych stronach gazeta donosi, że ubrania z lateksu robią zawrotną karierę, a fani Madonny odkryli, gdzie w Londynie gwiazda chodzi na siłownię i koczowali tam, czekając na swą idolkę.)