Warto, zwłaszcza gdy nazwisko artystki pojawi się w londyńskiej National Gallery. Na zawsze. I będzie to pierwsze nazwisko polskie.
Spotykamy się w jednym z najbardziej kojarzonych z Polakami miejsc w Londynie. Deszcz pada gęstymi strumieniami, zimno. Ja skulony pod parasolem pomykam chodnikiem między wielkimi kałużami. Mojej rozmówczyni woda zupełnie nie przeszkadza.
- Pogoda chyba ma spory wpływ na zachowanie Anglików. Ten ciągły deszcz uodparnia. Podobnie jak to miasto – mówi Tamara Leśniewska. W Londynie mieszka już dobrych kilka lat, więc wielokrotnie miała okazję mierzyć się z kaprysami angielskiej pogody i przyzwyczaić do nich. Zresztą, wobec aromatu świeżo zaparzonej kawy i gorącej herbaty pogoda za oknem pierzcha szybko. I wobec tego, co mam okazję zobaczyć.
- To tylko kilka szkiców, pojedyncze rysunki – tłumaczy Tamara rozkładając przede mną kartki pokryte obrazkami, które układają się w opowieść. – Jedna sekunda filmu to 15 takich obrazków.
Polskie niedostosowanie Rysunki, które oglądam, to zwieńczenie drogi, która rozpoczęła się jeszcze w Polsce. Tamara spędziła sześć lat studiując na wydziale rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. W końcu przyszedł jednak czas ostatniego egzaminu i pytanie – co dalej? Nie było łatwo postanowić, co zrobić ze sobą, bo chociaż samo studiowanie było ciekawe i rozwijające, niewiele miało wspólnego z tym, co dzieje się poza murami uczelni. - Studia w Polsce zupełnie nie przygotowują do radzenia sobie w realu – mówi Tamara. Jej rocznik liczył kilkadziesiąt osób. – Dziś tylko o kilku z nich wiem, że wciąż zajmują się sztuką.
Praktyczne podejście W tym wąskim gronie jest i Tamara. Jej obecne życie to kontynuacja tego, co zaczęło się na studiach – ale już poza Polską. Nic nie przyszło samo, na wszystko trzeba było zapracować, ale wreszcie po kilku latach wysiłki Tamary zostały nagrodzone. - W Londynie pracowałam początkowo jak wszyscy, ale nie tego chciałam. Zaczęłam więc studia w Hackney Community College, a potem zapisałam się na animację komputerową w Central St Martin’s College. St Martin’s College to bardzo prestiżowa uczelnia, kształcąca przyszłe kadry dla koncernów niezwykle utytułowanych w dziedzinie animacji, jak choćby Cartoon Network. Wśród wykładowców znaleźć można wielkie autorytety, twórców, którzy tworzyli animacje choćby dla Disneya. - Nie było łatwo dostać się do szkoły, ale jak już się tam jest – jest niezwykle – opowiada Tamara. – Szkoła jest multikulturowa, przyjeżdżają tutaj ludzie z bardzo różnych krajów, dla których animacja jest wielką pasją. Podejrzewam, że jakieś 80 procent studentów stanowią Japończycy, którzy mają już kompletnego fioła na tym punkcie. Zajęcia w St Martin’s okazały się zupełnie inne od tego, co Tamara znała z Polski. - Tutaj dominowało podejście praktyczne. Nikt nie zważał na jakieś ego artysty czy jego autonomię, o czym bez przerwy mówiło się w Polsce. W tej szkole bardzo ważnym elementem była krytyka. Wyobraź sobie, że stajesz przed trzydziestoosobową grupą i przedstawiasz swój projekt, a potem wszyscy cię krytykują. Ale doszłam już do takiego etapu, że kiedy nikt nie zgłaszał zastrzeżeń do moich animacji i wszystkim się podobało, ja czułam, że czegoś mi brakuje, że nie tak powinno być. Tamara zauważa, że cała szkoła urządzona jest w ten sposób. Każdy student otrzymywał na wstępie kontakty do ponad 150 londyńskich instytucji, w których mógłby znaleźć pracę związaną z animacją, był uczony, jak najskuteczniej starać się o pracę i do jakich pubów chodzić, żeby spotkać najważniejsze osoby w branży. A w ramach ukończenia kursu należało samodzielnie przygotować animację komputerową.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.