Londyn nie wpadł w panikę, ponieważ, jak twierdzą Anglicy, terrorystom właśnie o wywołanie paniki chodzi, a londyńczycy, jak deklarują, nie mają zamiaru zrezygnować ze swojej wolności. Niemniej, ze względów bezpieczeństwa i z uwagi na dobro śledztwa na pewien czas zamknięto stacje Piccadilly Circus, a potem Oxford Street. Wieczorem w piątek okolice te nie tętniły życiem jak zwykle, choć nie było widać szczególnych oznak wzmożonego lęku wśród tych, którzy się tam mimo wszystko znaleźli.
Co więcej, politycy podkreślają, że zamachy i zagrożenie, jakie bez wątpienia istnieje, nie zmienią brytyjskiego stylu życia, niezależnie od ideologii za nimi stojącej.
Sprzeczne doniesienia
Niedoszłe zamachy wywołały jednak poważną konfuzję na szczeblach instytucjonalnych. Jeszcze w piątek ekspert od spraw kontrterroryzmu Paul Wilkinson z St Andrews University powiedział, że dużym powodem do zaniepokojenia jest fakt, że policja nie miała żadnych podejrzeń, że istnieje jakiś spisek, który miał prowadzić do podobnego zdarzenia. Tymczasem już w sobotę w mediach (między innymi w „The Times”) pojawiły się informacje, że wiele miejsc publicznych, w tym „Tiger Tiger”, przed dwoma tygodniami otrzymało ostrzeżenia od policji, że mogą stać się ofiarami potencjalnego ataku terrorystycznego. Źródłem tego ostrzeżenia był 52-stronicowy dokument, jaki otrzymała policja, informujący między innymi, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż tzw. VBIED (czyli vehicle-borne improvised explosive devices – samochody-pułapki wypełnione materiałami wybuchowymi) mogą być wkrótce wykorzystywane przez terrorystów.
Polaryzacja postaw
Najpoważniejszym podejrzanym jest hydrogłowa platforma łącząca ideologicznie wiele różnych organizacji terrorystycznych, czyli al-Qaida, ale pojawiły się też mniej popularne spekulacje wskazujące na republikańskich dysydentów z Irlandii Północnej. Jak twierdzą specjaliści, wiadomo, że wielu radykalnych brytyjskich muzułmanów podróżuje regularnie do Iraku i Afganistanu, by przyłączyć się do walczących tam mudżahedinów.
Scena polityczna Wielkiej Brytanii jest silnie spolaryzowana, gdy pojawia się temat radykalnych muzułmanów i tzw. homegrown terrorism, czyli terroryzmu, który wyrósł w Zjednoczonym Królestwie niemal pod nosem służb specjalnych. Strona prawicowa podnosi, że winą za doszłe i niedoszłe ataki terrorystyczne należy obciążyć politykę azylową Wielkiej Brytanii i zbyt łatwą przepuszczalność granic. Melanie Phillips w swojej książce „Londonistan, how Birtain is creating a terror state within” („Londonistan, czyli jak Wielka Brytania produkuje własne państwo terrorystyczne”) oskarża służby specjalne i fakt, że nie zatrudniają ekspertów, a także ujawnia, że między służbami a emigrantami-azylantami doszło do umowy dżentelmeńskiej, polegającej na tym, że państwo brytyjskie zostawia ich w spokoju, a ci nie sprawiają kłopotów.
Phillips, która wydaje się być wrogiem społeczeństwa wielokulturowego, pisze, że polityka azylowa pozwala tym, których inne państwa ścigają za terroryzm, znaleźć schronienie w Wielkiej Brytanii. Dlaczego? Ponieważ UK nie wyda niedemokratycznym krajom ludzi, których w krajach tych czeka pewna śmierć czy przynajmniej tortury. Phillips twierdzi, że służby żyły w błędnym przekonaniu, że jeśli Wielka Brytania zostawi ekstremistów w spokoju, ci nie ugryzą ręki, która ich karmi. Dlatego pozwolono im działać i nie infiltrowano ich. Przykładem takiego ekstremisty jest Abu-Hamza z Finsbury Park Mosque, meczetu cieszącego się posępną sławą, z którego Hamza zupełnie otwarcie namawiał do atakowania cywilów.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.