- De Mono – zbiór wielkich indywidualności. Jak przez tyle lat udało wam się łączyć i kariery solowe (albumy Marka Kościkiewicza i Roberta Chojnackiego) z pracą w De Mono z dobrym skutkiem? Wam się udało! Co prawda teraz jednak, ze starego i najbardziej znanego składu pozostałeś tylko Ty i sekcja rytmiczna. Marka nie było już w De Mono od pewnego czasu.
Andrzej Krzywy: Tak naprawdę Marek Kościkiewicz od prawie już 10 lat nie był stałym członkiem zespołu. Zawiesił swoją działalność w De Mono po swoich problemach zdrowotnych. Stwierdził, że zdrowie jest ważniejsze i nie da rady grać już koncertów. Ale zawsze wiedział, i wie do tej pory, że De Mono to jego dom i, że zawsze będzie tu mile widziany.
Poza tym, gdyby nie Marek, to De Mono nie miałoby takiej marki i renomy. To dzięki jego uporowi, wytrwałości, pracy, muzyce i tekstom De Mono to De Mono. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. W dalszym ciągu jesteśmy przyjaciółmi, spotykamy się. Przypomnę, że często nas wspierał w studiu podczas nagrań kolejnych płyt. Właściwie dopiero 3 lata temu nasze drogi definitywnie się rozeszły. On sam zdecydował o rozstaniu. Poszedł własną drogą. Ma do tego prawo.
- W rok 2006, kilkanaście miesięcy temu, weszliście jako zespół z dość rewolucyjnymi zmianami. Nowe twarze i nowe wyzwania…
Andrzej Krzywy: Przede wszystkim stwierdziliśmy, że już najwyższy czas, aby nagrać nową płytę. Po to, żeby przypomnieć się światu, że ciągle, jako De Mono, jesteśmy! Za tą decyzją poszły kolejne o poszerzeniu składu. Najpierw była myśl o dokooptowaniu drugiego gitarzysty. Wcześniej – jak wiesz – ja grałem na gitarze.
Ale moi koledzy pewnego dnia powiedzieli: "Andrzej zajmij się tylko śpiewaniem i publicznością." Tak więc w zespole
pojawił się nowy gitarzysta – Zdzisław Zioło, znany wcześniej z zespołu Mafia. Zatrudniliśmy Pawła Dambca – klawisze (grał m.in. w zespole Ryszarda Rynkowskiego) i Tomasza Banasia, gitarzystę również występującego przed laty z Mafią.
- Od razu zmieniło się brzmienie. Czuć to i słychać od pierwszej piosenki albumu "Siedem dni".
Andrzej Krzywy: Masz rację. Jest ono teraz bardziej gitarowe, bardziej rockowe – to zasługa Dzidka i Tomka. Natomiast brzmienia z których korzysta Paweł są bardziej analogowe. Bardziej Hammond, fortepian, niż syntetyczne plastyki. Staramy się, aby nasze nowe piosenki zabrzmiały jak żywiej, jak radosne granie "z kanciapy".
-Na nowej płycie znowu nie znalazły się piosenki śpiewane po angielsku.
Andrzej Krzywy: Nie! Ciągle nie! I jest to po części moja wina. Zawsze wychodziliśmy z założenia, że polski zespół zawsze powinien śpiewać po polsku. Poza tym, co tu dużo ukrywać, mój angielski pozostawia naprawdę wiele do życzenia. Uważam, że aby przelać emocje i żar w tym języku trzeba go dobrze znać, umieć i czuć. Ja tego niestety nie potrafię. A nie chcę czegoś robić na siłę! Ale…