MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

18/11/2006 10:07:13

Na zachód przez Związek Radziecki

Chciałabym, by czytelnik w trakcie przeglądania Cooltury, zarezerwował sobie nieco więcej czasu dla pobytu na tej stronie. GRZEGORZ MIECUGOW zgodził się na spotkanie z nami. Za taką rozmowę mam płacone podwójnie: honorarium plus dodatek "atmosferyczny". Tak nazywam zamianę zwykłego 02 w 0h!2. Popularny dziennikarz, szef zespołu wydawców w TVN24, rozsiewa wokół siebie spore ilości dobrej energii. Podaje to razem ze zdaniami, albo między wersami, tego nigdy nie wiem.

Czy ma Pan dziś kogokolwiek w Anglii?
- Brat mojego dziadka był żołnierzem, znalazł się tam z wojskiem, które trafiło do Londynu. Zmarł w 1954 r. w Manchesterze bezpotomnie i sam. Ostatnio próbowałem ustalić coś więcej, bo za PRL-u była taka blokada, że właściwie trudno było to zrobić.

Dziś można, prześlę Panu mailem adres. Jest w Warszawie na Czerwonych Beretów placówka, która odszukuje krewnych z czasów wojny.
- Bardzo proszę, to może być ciekawa historia.

Tak, ale coś za coś, Pan mi za to opowie swoją.
- Którą?

Tę, najciekawszą albo najbardziej przykrą. Muszę z Pana wydobyć to, czego innym się nie udało?
- Zacznijmy, od moim zdaniem, najciekawszej. Jeszcze jako student, cały czas kombinowałem, jak tu przedostać się na Zachód, ale nie było żadnych kontaktów. Nie chciałem wyjechać na stałe, ale dorobić trochę. W 1978 r. wyruszyłem sam w ciemno do Paryża, bo kolega nie dostał paszportu. Wiedziałem tylko, gdzie mieści się młodzieżowe schronisko z możliwością spędzenia pierwszej nocy. Zamierzałem dzwonić po znajomych, ale już na samym początku zostawiłem w budce telefonicznej notes ze wszystkimi adresami. Wtedy zostałem zupełnie sam.

Nie znał Pan francuskiego i zgubił adresy, tylko usiąść i płakać.
- Nie mogłem sobie na to pozwolić. Dzwoniłem do Polski i prosiłem znajomych o próbę odtworzenia niektórych danych, nie udało się.

To było ryzykowne, do Francji bez znajomości francuskiego.
- Kolega znał, tylko go nie wpuścili. Trzecią noc spędziłem w hotelu dla młodych arabskich bezrobotnych. Próbowałem ich uczyć po angielsku, a oni mnie po francusku. Po jednej nocy właściciele usunęli mnie, bo wyszło na jaw, że nie jestem arabskim bezrobotnym.

A nie był Pan?
- Proszę sobie wyobrazić, że nie. Następnego dnia stałem już pod Sorboną. Czytałem oferty pracy, wszystkie po francusku, nic nie rozumiałem. Nagle podeszła do mnie jakaś pani i po polsku zapytała się, czy nie szukam pracy. Zaczęła wypytywać, skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Krakowa. Ona się tym Krakowem bardzo zainteresowała, zaczęła wypytywać, zapytała o nazwisko. Okazało się, że to znajoma moich rodziców, pani Madame Truszkowska, która kiedyś była narzeczoną Mrożka, a Mrożek to jest ojciec chrzestny mojej siostry. Truszkowska wyjechała za Mrożkiem do Francji, ale się tam z nim rozstała i wyszła za Amerykanina, mają dziecko, którego opiekunka pojechała na wakacje. I tak zostałem baby-sitterem w Paryżu. Gotowałem dla psa, zajmowałem się dwuletnim dzieckiem. Po dwóch miesiącach, gdy opiekunka powróciła, zapytano mnie, czy nie chcę zostać na stałe, bo jestem lepszy od poprzedniczki. Powiedziałem wtedy: "Strasznie Panią przepraszam, ale ja muszę załatwić sprawy wojska".

Cóż Pan zrobił najlepszego?
- Wyjazd do Paryża i tak wyszedł na zero, ale poznałem trochę świata. Natomiast najbardziej dramatyczną historią była chyba Austria. Ja, kiedyś pracownik radia, student filozofii, byłem traktowany jak ostatni szmaciarz. To było nieprzyjemne, ale trzeba było zaciskać zęby. Moja trzecia zagraniczna podróż, już po stanie wojennym, również nie lepsza. Miałem roczne dziecko, straciłem pracę. Jako początkujący dziennikarz, zrezygnowałem z dziennikarstwa. Pracowałem w radiu za niewielkie pieniądze. Kleiłem też błystki.

Co to jest?
- Blaszki do wędek. Dostawałem od drobnego przedsiębiorcy wszystko w rozsypce i musiałem to poskładać. Haczyki doczepić do blaszek, na blaszki doczepić błyszczące nalepki, czyli sporządzić całą przynętę. Strasznie raniło ręce, więc wolałem drugą fuchę: robiłem torby do farb w proszku. Trochę zbierałem butelki w Lasku Bielańskim i jakoś się żyło.

To było już po studiach?
- Tak. Byłem dziennikarzem z dwuletnim stażem.

Jak zamierzał Pan wybrnąć z tej sytuacji?
- Czekałem i szukałem innej pracy. Nie udawało się za bardzo. Pojechałem do Wiednia. Pożyczyłem od teścia samochód i pojechałem z kolegą do jego rodziny, która jak się okazało ledwo wiązała koniec z końcem. Trafiłem do mieszkania z azylantami, ośmioma facetami i łazienką na korytarzu. Rano szedłem pod pośredniak pracy i czekałem, aż znajdowała się jakaś praca. Zwykle przeprowadzki, kopanie rowów lub sprzątanie. Potem do końca była stolarka. Wróciłem po dwóch miesiącach, bo nastąpił wybuch w Czarnobylu.

I potrzebne to wszystko było?
- Bardzo. Ja nigdy nie byłem bogaty z domu, więc nastawienie do pracy miałem dobre, ale te wszystkie wyjazdy... Jednak każde doświadczenie czemuś służy i rozwija.

Jednych do Londynu sprowadza nauka, innych praca, a jeszcze innych...
- ...szkolenie na przykład. Do Wielkiej Brytanii trafiłem w okolicznościach dla mnie bardzo ważnych, bo to było już w wolnej Polsce. BBC postanowiło zaprosić sześć grup dziennikarzy, by nauczyli się rzemiosła. Był rok 1990, luty, jechałem na sześć tygodni do Londynu uczyć się wolnego dziennikarstwa.

Warto było przyjechać?
- Wszystko bardzo mi się podobało, autobusy, knajpki, puby. Byłem zachwycony Anglią, tak sobie ją wobrażałem. Mieszkałem w samym centrum, koło British Museum. Podczas pobytu po raz pierwszy w życiu zobaczyłem na ulicy człowieka dzwoniącego z telefonu komórkowego, co było swego rodzaju szokiem. To nie był mój pierwszy pobyt na Zachodzie, ale mój pierwszy wyjazd, kiedy nie czułem się człowiekiem gorszej kategorii, bo miałem pieniądze i w przeciwieństwie do moich wcześniejszych podróży, nie był on związany z szukaniem pracy.

Nie kusiło Pana zobaczyć więcej, niż tylko stolicę?
- Zwiedziłem Szkocję. Któregoś dnia wynajęliśmy samochód, by zobaczyć okolicę. Wtedy miałem okazję prowadzić samochód z lewej strony, co powodowało moje liczne konfuzje, zwłaszcza na rondach, ale obyło się bez wypadku. Podczas tego pobytu, każdy z nas miał prawo do spełnienia swojego marzenia. Organizatorzy zobowiązali się do jego wypełnienia.

Niech zgadnę, o co Pan poprosił.
- Nie, nie to co Pani myśli. Ja tylko chciałem spędzić jeden dzień na komendzie policji i spędziłem go. Było fantastycznie.

Bez żadnych obaw?
- Nie. Bać się raczej powinienem, gdy wyjeżdżałem po raz pierwszy za granicę na Zachód przez Związek Radziecki.

Nie było krótszej drogi?
- Pewnie była, ale chodziło o ciekawszą.

Student filozofii szukał mocnych wrażeń?
- Marzyłem, by zobaczyć fińskie jeziora i tam popływać na własnoręcznie zrobionym kenu. I udało się w lipcu 1974 r. pojechałem wraz ze szwagrem pociągiem do Związku Radzieckiego. Cywilizacyjnie Polskę i ZSRR dzieliła jedna epoka. Gdy dojechaliśmy do dzisiejszego Petersburga, wtedy Leningradu, to syf tam był niemiłosierny. Z kolei Rosję i Finlandię dzieliły aż dwie epoki. Po przyjeździe do Finlandii, gdy weszliśmy do toalety miejskiej, miałem ochotę całować kafelki.


Z czego były zrobione?
- Ceramiczne, niejadalne, ale bardzo schludne, czyste, do tego ciepła woda, ręczniki. Inny świat. Jedzenie wzięliśmy z Polski, ale po dwóch tygodniach skończyły się zapasy i trzeba było coś kupić. Jechaliśmy stopem przez Finlandię. Zajechaliśmy do Sztokholmu i tam zaczęliśmy szukać pracy. Kolega przekonał mnie, że skoro już jesteśmy na tym Zachodzie, to grzechem byłoby nie spróbować zarobić, przecież tyle o tym słyszeliśmy.

Gdzie szukał Pan pracy?
- Byłem po pierwszym roku filozofii. Chodziłem od knajpy do knajpy, pytając czy niczego nie mają. Nie mieli, wszędzie mówiono: przerwa wakacyjna. W sierpniu Szwedzi mieli większość takich miejsc pozamykanych. W końcu znaleźliśmy pracę na dwa dni w porcie przy rozładowywaniu bananów. Im szybciej rozładowywaliśmy wagon, tym szybciej nam płacili. To nie było skomplikowane, ale bardzo ciężkie.

Jak radził Pan sobie z językiem?
- Na początku były problemy, ale te wyjazdy bardzo pomagały. W średniej szkole miałem angielski, a na studiach niemiecki, bo to filozofia.
Dziś z krótszej drogi na Zachód, jak Pan widzi, korzysta coraz więcej rodaków.
- Ci co wyjeżdżają, mają lepiej niż my, pracują legalnie, mają jakąś opiekę, w każdej chwili mogą wrócić, przejazdy są tanie. Niektórzy z nich wrócą, niektórzy nie, ale to samo miała Irlandia kiedyś. Tak wielu Irlandczyków wyjechało do Stanów, a Irlandia jest teraz krajem, który stoi na czele rozwoju gospodarczego Europy.

Gdzie najlepiej wyjechać, by najmniej bolało?
- Zadowolonych spotkałem w Stanach, należeli do emigracji zarobkowej z lat 70-tych, nie politycznej. Sporo zgorzkniałej emigracji spotkałem w Anglii, w Szwecji (emigracja z 68 r. skrzywdzona ewidentnie przez świat, życie i Polskę), ale Madame Truszkowska z Paryża spełniona i szczęśliwa. W Chicago mają kilka stacji radiowych i programów telewizyjnych i "ryją" pod sobą, a jakże. Spotkałem egzotyczną Polonię w Argentynie, taką "zargentyńszczałą".

W Pańskim życiu tak jakoś wyszło czy wszystko było zaplanowane?
- Seria przypadków i dziwnych zbiegów okoliczności. Kiedyś na Marszałkowskiej moja mama spotkała starą znajomą. Ta pani zapytała, co u syna. Mama jej na to, że stracił pracę i szuka czegoś. "Niech przyjdzie do radia. Szukamy nowych głosów" - rzuciła, więc poszedłem i tak zostałem. Sama Pani widzi, żadnych planów.

Tylko we właściwym czasie spotkać odpowiednie osoby.
- To jakimi ludzie stają się, określa się we wczesnym dzieciństwie, my nawet nie wiemy kiedy. Bardzo dużo dało mi harcerstwo. To było harcerstwo etosowe, ideowe, nawiązujące do tego przedwojennego. Potrafiliśmy się skrzyknąć i zbudować dom sami. Tam uczyłem się podstaw stolarki, która przydała się potem.

Czasami też warto zagrać vabank.
- Zrobiłem tak. W marcu 1982 r. postanowiłem nie wracać do TV, bo nie chciałem robić partyjnego dziennikarstwa. Zanim dostałem etat w radiu, poważnie brałem pod uwagę pracę w Sam-ie spożywczym.

Co Pan ostatnio porabia?
- Lubię radio, w telewizji "Szkło Kontaktowe" święci jakieś ogromne tryumfy, bo jest najchętniej oglądanym programem stacji, także ku mojemu zaskoczeniu, bo nie do końca rozumiem ten fenomen. "Inny Punkt Widzenia" będę kontynuował tylko do nowego roku, ponieważ poczułem się zmęczony tym, trzy lata to jest dużo, 130 rozmów. Jestem również związany z uczelnią Collegium Civitas.

Rozmawiała: Sylwia Chudak

 

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska