15/11/2006 08:04:40
Niektóre gazety sugerowały, że Jacek Fedorowicz został pierwszą ofiarą cenzury IV RP…
– Trudno nie poddać się tej sugestii, jeżeli bezpośrednią przyczyną tego, że powiedziałem telewizyjnym szefom „mam was dosyć”, było wycięcie z programu piosenki o braciach Kaczyńskich wybierających się na ferie zimowe, poprzedzonej wstępem, że ten wyjazd może uspokoi nieco rozhisteryzowane życie polityczne. Było to któreś z kolei cięcie, więc doszedłem do wniosku, że w tej instytucji już nie mam nic do roboty.
Czyżby historia zatoczyło koło? Pan, laureat nagrody „Solidarności” przyznaną za programy satyryczne rozprowadzane w tzw. drugim obiegu, teraz, w XXI wieku, raz jeszcze będzie musiał zejść do... „podziemia”?
– Nooo… nie przesadzajmy. Dziś jest niezliczona ilość „drugich”, „trzecich” i dalszych obiegów, czyli po prostu cała olbrzymia sfera mediów niekontrolowanych przez państwo, więc o konieczności zejścia do podziemia nie ma mowy. Oczywiście PiS marzyłby o sytuacji, w której podlega mu wszystko, z całą prasą radiem i telewizją włącznie, ale to mu się na pewno nie uda.
Ciekaw jestem, jak całą tę sytuację skomentowałby jeden z Pańskich peerelowskich bohaterów, kolega Kierownik?
– Też jestem ciekaw, spytam go, ale to co on powie, niestety będzie można tylko usłyszeć. Kolegę Kierownika można przedstawiać tylko dźwiękiem, w druku się nie da.
Zmieniały się ekipy rządzące, zmieniali się prezesi publicznej telewizji, a Pański „Dziennik Telewizyjny” przez 11 lat bawił i rozśmieszał nie małą przecież widownię. Co, według Pana, było największą siłą tego programu?
– Pewnie wiele składało się na te sukcesy, do których dodam nieskromnie, że tylko na jednym z siedmiu dotychczasowych Festiwali Humoru w Gdańsku nie zdobyłem za „DTV” pierwszej nagrody w którejś kategorii, ale co było w tym najważniejsze? Nie wiem. Może to, że w odróżnieniu od wszystkich innych znanych mi programów telewizyjnych, w tym moim żaden polityk nie był parodiowany, żaden aktor polityka nie udawał, nie naśladował, tylko polityk występował osobiście, z własnym głosem, własną twarzą i dzięki zręcznemu montażowi i „dogrywkom” mówił lub robił rzeczy, których w życiu prawdziwym nie zrobiłby, lub nie powiedziałby, za żadne skarby. To było zawsze nieodparcie śmieszne.
Może teraz kiedy, podejrzewam, dysponuje Pan znacznie większą ilością wolnego czasu jest dobry moment, żeby przypomnieć się jako grafik? Chyba niezbyt często pojawia się Pan właśnie w tej roli? A przecież Pańskie rysunki i słynny komiks „Solidarność – 500 pierwszych dni” to nie tylko fragment polskiej historii.
– Dziękuję za komplement, rzeczywiście jestem z niektórych rysunków ze stanu wojennego bardzo dumny, szczególnie z komiksu, w którym udało mi się wiernie sportretować kilkaset osób związanych z powstaniem ruchu niepodległościowego w 1980 roku, ale widzi Pan… to była tak benedyktyńska robota, że tylko nienawiść do komunistów mogła mnie do tego zmusić. Dziś nie mam tak silnej motywacji. Tu dodam, że nie mam też wrodzonej łatwości rysowania. Dyplom ukończenia wyższych studiów na wydziale malarstwa był wynikiem siedmiu lat ciężkiej pracy. Natomiast poprawne mówienie po polsku do mikrofonu z nienaganną dykcją, nie sprawiało mi nigdy żadnych trudności, mam to po prostu od dziecka.
– „Nie napiszę opery, bo nie mam słuchu. Nie będę też występował w balecie. Natomiast cała reszta stoi przede mną otworem” – powiedział Pan przed laty. Co dziś najchętniej chciałby Pan robić?
– Właśnie się zastanawiam czego jeszcze nie próbowałem…
A może powrót do filmu? Pamiętam jak w jednym z wywiadów Stanisław Bareja nie ukrywał, że szczerze zazdrości Panu wymyślania „tak dowcipnych, aluzyjnych i lekkich dialogów”.
– Film jest moją wielką miłością, ale bez wielkiej wzajemności. Ze Staszkiem Bareją uzupełnialiśmy się idealnie, bo on umiał wpadać na pomysły – nazwijmy to – ogólne, a ja byłem dobry w szczegółowym rozpracowywaniu. Do dialogów miałem „słuch”, a też i wieloletnią praktykę radiową – ot na przykład właśnie rozmowy z „Kolegą Kierownikiem” „Spikerem” „Tłumaczem” „Kuchmistrzem” i innymi członkami redakcji magazynu „60 minut na godzinę”, czyli rozmowy z samym sobą na tematy aktualne. Kiedy jednak sam pisałem scenariusz od początku do końca („Kochajmy syrenki” zrealizowany w 1966 roku) efekty nie były olśniewające.
Pisał Pan scenariusze, dialogi, słowa piosenek, ale także i występował przed kamerą. Choć powszechnie jest Pan kojarzony z komediami, to przecież w Pańskim dorobku nie brakuje też i innych ról.
– Zajmowałem się głównie humorem i satyrą nie dlatego, że jestem specjalnie dowcipny, albo że mam „vis comica” czy jakieś inne talenty do rozśmieszania. Głównie to mi zawsze chodziło o to, żeby wpływać na światopogląd rodaków. Całe moje życie „świadome”, a dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje wokół mnie od wczesnej młodości – miałem siedem lat jak wybuchło Powstanie Warszawskie – całe więc życie naznaczone było niezgodą na socjalizm, PRL, sowiecką dominację i wszystko co z tego wynikało. Przeciwstawianie się komunistom było czymś w rodzaju obsesji od samego początku. Miałem siedemnaście lat jak zakładaliśmy słynny gdański Teatr „Bim-Bom” prawie dwa lata przed gomółkowskim przewrotem w październiku 1956. W normalnym kraju byłbym pewnie został publicystą. W PRL – ponieważ niczego nie można było mówić wprost – najprostszym wybiegiem była ucieczka w satyrę, żarty, aluzje. Dopiero w stanie wojennym mogłem, poza cenzurą i poza państwowymi środkami rozpowszechniania, mówić i pisać wprost co chcę, bez ubierania wszystkiego w formę satyry. Odbiegłem od tematu, Pan pytał o role. W „Bim-Bomie” byłem nie tylko od rozbawiania, ale też i śmiertelnie poważnego wygłaszania najważniejszych przesłań naszego teatru. Ale w filmach przeważają role i rólki komediowe jednak.
Który z filmów ma dla Pana znaczenie szczególne?
– Lubię „Nie ma róży bez ognia”. To był drugi po „Poszukiwany poszukiwana” film Bareji (scenariusze do obydwóch pisaliśmy razem) w którym można zaobserwować już zdecydowane założenie „antysocjalistyczne”. To były komedie nie do tylko do rozśmieszania, ale przede wszystkim do pokazywania idiotyzmów „przodującego ustroju”.
Od wielu już lat uprawia Pan, moim zdaniem, niezwykle trudną sztukę – sztukę rozbawiania ludzi. Jaka jest recepta Jacka Fedorowicza na bycie satyrykiem? Dobrym satyrykiem?
– Pojęcia nie mam. No może właśnie trzeba mieć osobisty stosunek do jakichś zjawisk i chęć wyrażenia tego stosunku. Chociaż… gdyby to wystarczało, ach, jakie życie byłoby piękne!
Pytam nie bez powodu, bo często zasiada Pan w gronie jurorów na ogólnopolskich przeglądach kabaretowych. Jak Pan ocenia obecny poziom naszych kabaretów, zwłaszcza tych młodych?
– Bardzo wysoko. Do tego stopnia wysoko, że siedząc w jury, niejednokrotnie łapię się na tym, że oto nastąpiła paradoksalna sytuacja, że gorszy artysta ma oceniać lepszego artystę. Oczywiście nie przyznaję się do tego, robię mądre miny i cedzę „cenne uwagi”. Poziom oczywiście jest różny, ale bywa bardzo wysoki. W ostatnich piętnastu latach pojawiło się zatrzęsienie wspaniałych młodych twórców. Fenomen Zielonej Góry, miasta w którym doskonałe kabarety powstają prawie rokrocznie. Pojawiają się w całym kraju i bardzo dobre kabarety i znakomite indywidualności autorsko-aktorskie. Gdybym miał wymieniać moje ulubione nazwy i nazwiska, to lista musiałaby być bardzo długa, choć od razu zastrzegam, że wszystkim zdarzały się – obok wzlotów – także i momenty słabsze. To dodaję na wypadek, gdyby ktoś miał nieszczęście widzieć któryś z moich ulubionych akurat w gorszym momencie. Więc lubię: Kabaret Moralnego Niepokoju, Mumio, Konia Polskiego, Szum, Ani mru mru, Grupę Mo-carta, Kabaret Młodych Panów, Ireneusza Krosnego, Roberta Górskiego, Tomasza Jachimka – odpowiadam „z zaskoczenia”, więc na pewno o kimś zapomniałem.
Niebawem wystąpi Pan przed londyńską publicznością. Proszę powiedzieć, z jakim programem zawita Pan do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego?
– Po prostu wieczór autorski to będzie, czyli to co właśnie piszę, czyli wypowiedzi na tematy aktualne, plus trochę wspomnień, kolega Kierownik na przykład, jeżeli się okaże że publiczność go jeszcze pamięta, plus wybrane najśmieszniejsze epizodziki z „Dziennika Telewizyjnego”. Te kawałki z DTV zawsze wzbudzają ogromną wesołość.
Niektórzy twierdzą, że poczucie humoru albo się nie ma albo i nie ma. Czy poczucia humoru można się nauczyć?
– Do pewnego stopnia chyba tak, podobnie jak można nauczyć się czytać, pisać i kojarzyć. Z tym, że dobrze jest w miarę wcześnie zacząć, bo zawsze kiedyś przychodzi moment, że jest już niestety za późno.
Co ostatnio bawi Jacka Fedorowicza najbardziej?
– Coś, co może Pan łatwo sprawdzić tam u Was. Ostatnio odkryłem w telewizji kanał BBC Prime. Niektóre seriale komediowe są przykładem doskonałej rozrywkowej, czasem satyrycznej, roboty telewizyjnej, na tak wysokim poziomie, że my w Polsce tylko wzdychać możemy i gryźć palce z zazdrości. Na przykład „The Office”. I wiele innych. Niektóre są nie do pokazania w Polsce, ponieważ za bardzo wykraczają poza przyjęte w Polsce granice „poprawności” nie tyle politycznej, bo „poprawność polityczna” to czasem prawdziwe kretyństwo, ile kulturowej. Mamy inne tradycje, pewne momenty są nie do przełknięcia, za ostre, ja bym się nie poważył proponować polskiemu telewidzowi „Lenny Henry in pieces” na przykład, choć „Little Brittain” już ewentualnie tak. Do tego od czasu do czasu w BBC Prime są powtórki z klasyki, mój ukochany John Cleese ze swoim „Fawlty’s Tower” czy Patricia Routledge jako niezapomniana Pani Bukiet. Tym się zabawiam. Natomiast życie polityczne w kraju mnie nie bawi. Smuci.
Jacek Fedorowicz – „Spotkanie Jubileuszowe”
Sobota, 18.11 godz. 20.00 i niedziela, 19.11 godz. 18.00
POSK (238-246 King Street, Hammersmith, London W6)
Bilety: £13, £15
Dla Czytelników „Dziennika Polskiego” mamy 2 bilety na występ w niedzielę! Rozlosujemy je wśród internautów, którzy do najbliższego czwartku prześlą na adres: slawek@dziennikpolski.co.uk maila o treści: „Fedorowicz z Dziennikiem”. Zapraszamy!
Jacek Fedorowicz (ur. 18 lipca 1937 w Gdyni) – polski satyryk, aktor i scenarzysta. Ukończył malarstwo w gdańskiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Jako aktor zadebiutował w studenckim teatrze Bim-Bom w Gdańsku, w 1960 roku zagrał w „Do widzenia, do jutra” Janusza Morgensterna. Na przełomie lat 60. i 70. występował w Telewizji Polskiej, gdzie współtworzył m.in. wraz z Jerzym Gruzą programy rozrywkowe np. „Poznajmy się”, „Małżeństwo doskonałe”. Występował też w latach 70. w licznych radiowych i telewizyjnych programach satyrycznych m.in. „60 minut na godzinę”. Od początku stanu wojennego zerwał kontakty z państwowymi środkami przekazu i współtworzył wyjątkowo celne i dowcipne audycje rozprowadzane na kasetach w tzw. drugim obiegu (emitowało je także Radio Wolna Europa). Jednym z pomysłów z tamtych czasów było ośmieszanie reżimowego dziennika telewizyjnego, co Fedorowicz kontynuował po 1995 prowadząc w TVP programy „Dziennik Telewizyjny” i „SEJF” (Subiektywny Ekspres Jacka Fedorowicza). Od kwietnia 2006 Jacek Fedorowicz jest gospodarzem seansów „Z przymrużeniem” kamery pokazywanych w telewizji Kino Polska TV. W cyklu tym prezentowane są klasyczne polskie komedie. Jacek Fedorowicz jest laureatem m.in. Nagrody Kisiela.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.
Paczki do polski - najtaniej na w...
Szybki, tani i bezpieczny transport paczek oraz przesyłek na...
Opiekun seniora care and support ...
Care and Support Assistant Domiciliary (różne lokalizacje: H...
Poszukujemy lekarzy do polskiej k...
Poszukujemy obecnie lekarzy do dwóch polskich, renomowanych ...