MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

29/01/2006 10:36:42

Should I stay or should I go, czyli dylemat Polaków w Wielkiej Brytanii

Pytanie o powroty Polaków jest źle postawione, a wbrew pozorom sprawa nie jest prosta. Dziesiątki tysięcy ludzi dzień w dzień zastanawiają się, kiedy, i czy w ogóle wrócą do kraju.

Piątek wieczór, grupka mężczyzn w dresach, białych adidasach i kapturach pali marihuanę pod jednym z polskich klubów w północnym Londynie. Rozmowa, razem ze skrętem, kręci się wokół piłki nożnej, kobiet, używek, aż schodzi na temat o wiele bardziej drażliwy.

- Ja wracam k…., ale za jakiś czas dopiero, jak będzie lepiej...

- A skąd będziesz wiedział, czy jest lepiej czy gorzej?

Zapada milczenie. Filozoficzne pytanie dotyczące kwestii „kiedy jest lepiej, a kiedy gorzej” zaznacza się zmarszczkami na doświadczonych czołach klubowiczów.

Wbrew pozorom sprawa nie jest prosta. Dziesiątki tysięcy ludzi dzień w dzień zastanawiają się, kiedy, i czy w ogóle wrócą do kraju. Jedni przyjechali na wakacje i są tu już od lat - perspektywę powrotu oddalając, im silniej wsiąkają w tutejszą rzeczywistość. Inni przyjechali z zamiarem dorobienia się, ale mają już dosyć i marzą o powrocie. Dla kolejnych powrót to krok wstecz, a jeśli nie wrócą z fortuną zarobioną ciężką harówką - porażka. O ile ktoś wyjechał z zamiarem definitywnego niewracania do kraju nad Wisłą, o tyle pytanie, „kiedy” pojawiać się będzie w jego życiu jak bumerang. W sensie historycznym niewiele się zmieniło – migranci z ziem polskich w XIX i XX wieku do Ameryk czy Europy też zazwyczaj zapewniali, iż wrócą, a wyjazd do Chicago na kilka lat ma na celu tylko podreperowanie budżetu gospodarstwa. To, że różnie się później im życie układało, to inna sprawa. W dywagacjach na temat powrotów zbyt często bowiem zapominamy, że mówimy przecież o indywidualnych biografiach, a tych – jak dobrze wiemy z autopsji – przewidzieć się nie da.

Dobry Polak to wracający Polak

Błąd ten popełniają sami Brytyjczycy, którzy nagminnie powtarzają, że obecna fala migracji z państw nowo przyjętych do Unii ma charakter tymczasowy, a większość osób do Polski wróci. Podobnie wypowiada się na ten temat Zjednoczenie Polskie. Owszem, w prowadzonych badaniach na temat polskich migracji do Wielkiej Brytanii motyw ten się potwierdza – ludzie najczęściej mówią, iż ich celem jest pobyt jedynie kilkuletni. Ale ludzie mówią różne rzeczy. W USA kilkadziesiąt tysięcy osób twierdzi, że zostali porwani przez istoty pozaziemskie, które dokonały szczegółowych oględzin ich (nagiego) ciała. Są na świecie też osoby, które wciąż wierzą, że świat stworzony został siedem tysięcy lat temu w siedem dni, a nawet są tacy, którzy nadal sądzą, że możliwa jest koalicja PO i PiS. Pamiętajmy w końcu, że mamy do czynienia z deklaracjami, a nie rzeczywistymi działaniami. Ludzie mogą zapewniać, że mają zamiar wrócić, niemniej siedzą w Londynie latami. „Przyjechałem na wakacje – jestem już dwa lata”, „Ja jestem tu tymczasowo – już z osiem lat będzie”, „Ja na stałe – a potem się zobaczy” – podobnych sprzecznych oświadczeń słyszałem całe mnóstwo. Ale nikt nie powiedział, że życie jest logiczne. Ponadto dochodzi cała masa nieprzywidywalnych wydarzeń w skali makro – jakikolwiek kryzys gospodarczy w Wielkiej Brytanii czy hossa w Polsce wpłynie na ewolucję i modyfkację decyzji co do migracji lub powrotu. Jesteśmy gatunkiem bardzo adaptowalnym, trudno więc oczekiwać od ludzi, by raz trzymali się powziętych decyzji i planów. Przypuszczam, że sam fakt organizowania olimpiady w Londynie w 2012 roku, zwiększając zapotrzebowanie na architektów i projektantów, przyczyni się do decyzji o ostatecznym pozostaniu w stolicy brytyjskiej niejednego Polaka pracującego w tym zawodzie.

Od czasów, kiedy zaczęło się o polskich migracjach mówić głośno na forum publicznym, czyli od początku 2004 roku, kwestia wyjaśnienia, czy mamy do czynienia z falą ludzi zamierzających się osiedlić, czy też sezonowymi wakacjuszami znajduje się na naczelnym miejscu. „Oni wrócą, prawda?”, „kiedy oni wrócą?”, „oni nie przyjechali się tu osiedlić, prawda?” – odpowiadając na podobne pytania tutejszych mediów, mam często wrażenie, że Brytyjczyków kwestia ta gryzie najbardziej. Czkawką odzywa się tutaj naiwna wiara rządów zachodnich, które w latach 50-tych i 60-tych sprowadzały tanią siłę roboczą jako gestarbeiterów – czyli dosłownie „gości”. Kiedy imigranci odmówili powrotu i zostali, rządy okazały się bezsilne – jurysdykcja oparta o prawa człowieka zapewniła imigrantom pozostanie tam, gdzie żyli i płacili podatki. Dzisiaj, narzekając na mniejszości etniczne, część opinii publicznej krajów europejskich zapomina, iż w dużej części ludzie ci przybyli na zaproszenie samych gospodarzy, a bez ich wkładu w przemysł, w którym pracowali na samym dole drabiny społecznej, nie byłoby mowy o sukcesie gospodarczym Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.

W swoich pytaniach o powrót Polaków Brytyjczykami powoduje czysty pragmatyzm. Pamiętajmy, iż z ekonomicznego punktu widzenia imigrant jest gospodarczym darem z nieba – pracuje za małe stawki, nie awanturuje się (czasami są wyjątki, w latach 70. włoscy imigranci wywrócili do góry nogami szwajcarskie prawo stosunków pracowniczych), a państwo nie płaciło za jego wykształcenie. Powrót uczyniłby go jeszcze bardziej opłacalnym, gdyż w tym przypadku państwo nie poniesie również kosztów jego leczenia na starość. 
Przeczekać okres przejściowy

Abstrahując od wielkiej ekonomii, pytanie „zostać czy wracać” jest przede wszystkim dylematem ludzkim. Dżentelmeni, których rozmowę podsłuchałem pewnego piątkowego wieczoru wyrażali to, co bohater rysunku Andrzeja Mleczki, który wychylając się z kanału pyta przechodnia: „Czy minął już okres przejściowy między socjalizmem a kapitalizmem?”. Dla dziesiątków, a zapewne setek tysięcy Polaków, sposobem na przeczekanie tego okresu jest migracja. Jest jednak jeden problem: skąd wiemy, iż etap ów minął? Śledzimy media, wypytujemy znajomych, rodziców, krewnych: Jak jest? Lepiej? Można wracać? W jaki sposób zinterpretować sygnały „stamtąd”, że czas już wracać, a Polska jest już normalnym krajem?

I tu jest problem. Ze zdroworozsądkowego punktu widzenia bowiem każdy dzień spędzony za granicą oddala nas od perspektywy sensownego powrotu. Z każdym dniem tracimy bezpośredni kontakt z otoczeniem, nie „networkujemy” w poszukiwaniu pracy, nie jesteśmy fizycznie we właściwym miejscu o właściwym czasie, nie wyczuwamy drobnych zmian w stylu życia ludzi, które często decydują o byciu na bieżąco. A więc nasze szanse i kapitał społeczny w postaci notesu z kontaktami lub znajomych, którzy winni są nam przysługi – maleją. Jednocześnie każdy dzień tutaj pogłębia naszą znajomość londyńskiej rzeczywistości, znamy więcej ludzi, co się przekłada na lepsze szanse awansu. Co więcej – dla naszych znajomych i krewnych w Polsce jesteśmy potencjalnym źródłem kontaktów i pomocy, a więc wartością samą w sobie staje się nasz fakt zamieszkania w Wielkiej Brytanii. Z kolei zapominamy, że na rynku pracy w Polsce jesteśmy konkurencją - w dodatku bogatszą o doświadczenie londyńskie, tak więc nie będzie przesadą stwierdzenie, że nasi znajomi mają interes w tym, abyśmy siedzieli w Londynie jak najdłużej. W tym sensie jeśli liczymy na to, że kiedyś powiedzą: „Wracaj! W Polsce wszystko już się zmieniło i jest ok” - możemy jeszcze sobie długo poczekać. Gminy, gdzie bezrobocie dramatycznie spadło wskutek migracji, wcale nie palą się, by Polacy z Londynu zaczęli na łono Ojczyzny wracać. Na tydzień, dwa, zostawić parę tysięcy w knajpach owszem. Szukać pracy? No way.

Ludzie na huśtawkach

W dzisiejszych czasach jednak, w coraz większym stopniu pytanie o powrót staje się anachroniczne i fikcyjne. Brytyjskie władze i media, które pytają: „czy oni wrócą?” zapominają, że w świecie gdzie granice straciły na ostrości, zmianie znaczenia uległ też sam fakt bycia za granicą. W czasach tanich linii, lotnisk w Szczecinie, Bydgoszczy, Katowicach, Rzeszowie i Wrocławiu, gadu-gadu, komórek i otwartych granic jedną z dominujących strategii Polaków staje się migracja wahadłowa – kilka miesięcy tu, kilka miesięcy tam - sezon tu, sezon tam. W ten sposób praca w Londynie niewiele różni się od wyjazdu sezonowego na budowę w Warszawie. Ludzie, którzy studiują w Polsce i potrafią w ciągu miesiąca być w swoim mieście dwa, trzy razy - też nie należą do wyjątków.

„Ludzi na huśtawce” – jak nazywają ich socjologowie - pytanie o powrót nie dotyczy – oni w rzeczywistości nigdy nie wyjechali w sensie opuszczenia domu – raczej dojeżdżają do pracy. Pytanie oczywiście o to, jak długo tak mogą i jakie są tego koszta. Niektórzy badacze migracji o ludziach prowadzących taki tryb życia mówią, że ulegają „podwójnej alienacji” – po kilku latach podobnego kursowania osoby takie ani tu, ani tam nie są u siebie. W kraju, gdzie ciułają, myślą tylko o sposobie wydania pieniędzy w domu, nie mając zamiaru inwestować w siebie, czy awansować. Powrót to chwila szczęścia, po czym dość szybko przychodzi moralny kac – w końcu status takiej osoby wiąże się tylko z jej wyjazdami zarobkowymi, musi więc stale pamiętać o tym, że kiedyś wróci z powrotem zarabiać. Po kilku latach okazuje się, że cykl wyjazdów i powrotów to jedyne, co taki „ziemny” marynarz jest w stanie robić, od tego bowiem zależy jego pozycja społeczna, a powrót na stałe wiązać się będzie z jego utratą. Z kolei w kraju zarobkowania, ze względu na długie okresy nieobecności też ma raczej małe szanse awansu. W ten sposób w sensie społecznym taki wahadłowiec stoi w miejscu.

Z drugiej strony ci, którzy mówią o „podwójnej alienacji” imigrantów zapominają, że we współczesnym hipermobilnym świecie tradycyjne formy zakorzenienia i „bycia u siebie” przestały mieć sens i znaczenie. Nie jesteśmy już mieszkańcami miasteczka czy wsi X i koniec kropka, a to, gdzie się urodziliśmy, nie wyznacza już całości naszych horyzontów – jesteśmy jednocześnie pracownikami, mężczyznami, kobietami, Polakami, Europejczykami, rodzicami itd. Czy ludzie, którzy zostają w gminach, gdzie bezrobocie sięga 50% i powoli staczają się w alkoholizm, nie skazują się na o wiele bardziej niebezpieczny rodzaj alienacji?

W końcu nikt nie załamuje rąk nad rozłąką i alienacją ludzi pracujących na platformach wiertniczych, nad marynarzami, czy komiwojażerami. Tym bardziej, iż historia nas uczy, że podobny wzór przemieszczania się ludzi był dość powszechny i dawniej. Dla młodego człowieka z Moniek czy Podhala, wyjazd zarobkowy za granicę był wręcz rytuałem, rodzajem „studiów” i przedłużeniem edukacji zarówno sto lat temu, jak i dzisiaj. Dla zubożałego ziemianina w XIX wieku takim rytuałem była wycieczka po Europie (jak opowiada badacz pielgrzymek i turystyki, Antoni Mączak, szlachta europejska łączyła wówczas zwiedzanie miejsc pielgrzymkowych z wizytacją miejscowych domów publicznych). Patrząc na historię ludzkości pytanie o to, dlaczego ludzie wyjeżdżają - w ogóle jest źle postawione: czymś wyjątkowym jest raczej fakt, że istnieją ludzie, którzy całe życie potrafią przesiedzieć na miejscu - a nie ci, którzy decydują się na opuszczenie własnego zakątka.

Zmiana tradycji

Inna sprawa, że jako Polacy „powrót” mamy niestety wpisany mocno w tradycję. Wskutek pogmatwanych zawirowań historii kultura polska wypracowała mechanizmy, czyniące emigrację w powszechnej świadomości czymś co najmniej dwuznacznym, a najczęściej wręcz etycznie nagannym. Wyrażenie „wyjazd za chlebem” jest ukrytym potępieniem faktu, iż opuszcza się Ojczyznę dla pieniędzy. Przez niemal 200 lat akt pozostania w kraju był dowodem na heroizm i patriotyzm, a ci, którzy wyjeżdżali w celach indywidualnego rozwoju, traktowani byli co najmniej jako oportuniści. Skoro każdy człowiek w Polsce był potencjalną cegłą w murze oporu przeciwko najeźdźcy, każdy wyjazd był powolnym osłabianiem społeczeństwa, wzmacniając stan niewoli. Dlatego samo słowo „emigracja” wzbudza tyle emocji.

W polskiej tradycji, zwłaszcza przedstawianej na użytek masowy, migracje naznaczone są więc negatywnie, będąc tożsame z degradacją, nawet zdradą. Jedyną dopuszczalnie moralnie emigracją była emigracja polityczna, a i ta musiała często się tłumaczyć ze swej decyzji. Symbolicznym emigrantem polskim jest umierający na gruźlicę Norwid, wyjący z nostalgii Mickiewicz, ewentualnie Latarnik ze słynnej (i jakże nudnej) noweli Sienkiewicza. Ludzie, którzy w tych czasach robili za granicą światowe kariery – właśnie dlatego, że wyjechali – tak, jak Bronisław Malinowski czy Marie Curie-Skłodowska, nie weszli w nasz oficjalny panteon emigrantów, gdyż brakowało im tragizmu, i nie cierpieli za miliony. Stąd powrót był postrzegany zawsze jako szczyt aspiracji politycznych i realizacja najgłębszych marzeń. W końcu w skocznej piosence, którą śpiewamy na uroczystościach państwowych z poważnymi minami na stojąco, maszerujemy „do Polski”, a więc wracamy.

Dzisiaj na szczęście wizerunek ten się zmienia. Gdy migracja kojarzona jest raczej z awansem, mobilnością społeczną, wyrwaniem się z dusznego grajdołka polskiego, zarabianiem pieniędzy i poznawaniem szerszego świata –stare symbole odchodzą do lamusa – w końcu ani Norwid, ani tym bardziej Mickiewicz z sukcesem raczej nam się nie kojarzą. A to znaczy, że zmienia się jednocześnie znaczenie powrotu. „Ja wcale nie czuję się emigrantem” – to bardzo częste słowa Polaków w Londynie, którzy nie zgadzają się na zapakowanie ich w ciasne ramki narodowej narracji spod znaku Olszynki Grochowskiej, grochówki wojskowej i bogoojczyźnianego grochu z kapustą.

A skoro nie jest się emigrantem, no to nie ma skąd wracać.

Michał P. Garapich

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska