MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

10/09/2006 03:51:14

Nie wszystkim się szczęści

„Niektórzy imigranci z Polski na własnej skórze przekonali się, że ulice naszego miasta nie są wybrukowane złotem, i teraz śpią na nich” – tak zaczyna się artykuł opublikowany w lokalnej gazecie wydawanej na Ealingu, a traktujący o rosnącej z każdym miesiącem liczbie bezdomnych i bezrobotnych przybyszów z krajów Europy Wschodniej, głównie z Polski.

Dziennik Polski

Zdaniem autora artykułu, sytuacja ta może się jeszcze pogorszyć, kiedy do Wielkiej Brytanii przyjadą Bułgarzy i Rumuni. Stać się to może już na początku przyszłego roku, kiedy kraje te zostaną pełnoprawnymi członkami Unii Europejskiej.

Indagowana przez dziennikarza radna dzielnicy Ealing z okręgu Acton, Sue Emment, powiedziała iż ludzie ci po prostu przyjechali tutaj ze zbyt wielkimi oczekiwaniami. Teraz okazuje się, że były one wręcz nierealistyczne. W artykule przeczytać możemy także wypowiedź pana Ryszarda, jednego z „rezydentów” parku w Acton, który opowiada swoją, jakże typową historię o trudnościach w Polsce, przyjeździe tutaj, oszukańczym pracodawcy, a także (bo jakże by inaczej) z braku znajomości języka angielskiego i raczej wirtualnych kwalifikacjach zawodowych.
Zdaniem reportera gazety „Ealing Leader”, widać tu wyraźnie brak orientacji i pomocy dla tych ludzi jeszcze na etapie planowania wyjazdu do Anglii. Nikt im nie jest w stanie udzielić konkretnych rad, a w wielu przypadkach odradzić wyjazdu do kraju, w którym wszystko – począwszy od języka, a skończywszy na codziennych zwyczajach jego mieszkańców – jest dla nich obce i niezrozumiałe. Daje on przy tym przykład zdziwienia, jakie Polacy okazują na wiadomość, że spanie w parku i w ogóle na wolnym powietrzu w tym mieście i kraju jest nielegalne.
Sprawa nabrała rozgłosu, kiedy spora grupa Polaków została sfotografowana przez jednego z mieszkańców Actonu, w trakcie snu w zaimprowizowanym obozie w parku Springfield Gardens. Spali oni na przyniesionych skądś materacach, przykryci byle jakimi kocami i starymi narzutami na kanapy. Kilkakrotne interwencje lokalnej straży miejskiej nie odnosiły skutku. Wypraszani z parku „dzicy lokatorzy” wracali tam zaraz następnej nocy. Nikogo to zresztą nie dziwiło, albowiem i tak nie mieli oni gdzie się udać. Większość z nich jest na utrzymaniu miejscowych organizacji charytatywnych już od wielu miesięcy. Mimo to, nie chcą nawet rozmawiać o powrocie do kraju na koszt rządu brytyjskiego. Ciągle mają nadzieję, że w końcu zdobędą upragniona pracę, wynajmą sobie mieszkania i wszystko się ułoży.
Wolontariusze z kościoła św. Jana
Jeden z wolontariuszy z kościoła św. Jana, Peter Charlton, twierdzi, iż ich jadłodajnia dla ubogich była w stanie podołać zapotrzebowaniu na gorące posiłki dopóki w dzielnicy nie pojawiło się tylu Polaków. Jako wolontariusz z 30-letnim doświadczeniem w tzw. „drop in centre” na Mattock Lane w Acton, stwierdził on, iż dzielnica nie była na takie zapotrzebowanie przygotowana. „Dopadło nas to jak sztorm” – dodaje. – Pracujemy ostatkami sił i możliwości, i nie jesteśmy w stanie robić więcej. Punkt ten, pracując od 15.30 do 17.00, codziennie obsługuje od 60 do 70 bezdomnych, wydając im gorące posiłki i odzież zebraną od mieszkańców. Głównym jednak problemem jest brak miejsc w noclegowniach. Te, które są, wystarczały dla bezdomnych przed „inwazją” imigrantów z Europy Wschodniej. Zdaniem Petera Charltona, niekontrolowana imigracja jest poważnym błędem władz tego kraju.
Wolontariusze robią, co mogą i nie traktują przybyszów inaczej niż „swoich”. Każdy z nich potrzebuje pomocy, zastanawia jednak fakt, że wobec rosnących potrzeb, planuje się zamykanie niektórych punktów pomocy, na przykład w Westminster.
Szerszy problem
Pisaliśmy już o tym niejednokrotnie na łamach naszej gazety. Pisały inne polskie i brytyjskie czasopisma i dzienniki. Na ten temat było co najmniej kilkanaście sporych reportaży i programów publicystycznych w brytyjskiej telewizji. Problemowi temu poświęcono sporo uwagi w parlamencie. Wszystko jednak zaczyna i kończy się na dworu Victoria. Autobusy nadal codziennie wypluwają setki nowych przybyszów, którzy z nadzieją w sercach, ale bez większego przygotowania logistycznego i finansowego szukają tu szansy na lepsze życie. Coraz jednak więcej jest takich, którzy lądują na ulicy. Znaczna część po pierwszych rozczarowaniach wraca do kraju „na tarczy”. Część tych, którym się nie poszczęściło, wegetuje na obrzeżach normalnego życia, na garnuszku instytucji charytatywnych, dzięki pomocy przygodnych ludzi lub, co także zdarza się coraz częściej, wchodzi na drogę przestępstwa. Na razie są to w większości drobne kradzieże w sklepach z żywnością, co będzie dalej – czas pokaże. Szerzy się także wśród nich alkoholizm i narkomania.
Problem ten na szczęście zauważony został przez władze w kraju. Już dziś zajmują się nim specjalistyczne agendy rządowe. Czyta się tu i tam, że organizuje się pomoc, akcje informacyjne dla potencjalnych emigrantów zarobkowych. Czy to jednak już nie za późno? Czy polskie władze nie przespały kluczowego momentu? Czy wreszcie polskie organizacje na emigracji, także zrobiły wszystko, co w ich mocy, aby pomóc rodakom?
Daje tu o sobie znać optymistyczna wizja wolnego przepływu siły roboczej lansowana przez poprzednią ekipę rządzącą. Z drugiej zaś strony, spora rezerwa, z jaką „stara emigracja” traktuje tę nową. Nieufność jest zresztą obopólna. Próbuje coś robić Zjednoczenie Polskie, ale wobec skromnych możliwości finansowych nie jest w stanie wiele pomóc. Udziela ono porad, pomaga załatwić to i owo, czasem w naprawdę krytycznych sytuacjach poratuje paroma funtami. Choć nie jestem do końca pewien czy nie pochodzą one z prywatnych kieszeni działaczy. Może być i tak.
Trzeba bić na alarm
Nie wystarczą tu już doraźne działania konsulatu, instytucji charytatywnych, Zjednoczenia Polskiego, Kościoła i ludzi dobrej woli. Potrzebny jest realny i w miarę szybki do zrealizowania program, z odpowiednimi funduszami, wyszkolonymi pracownikami oraz koordynacja tych wszystkich wycinkowych i doraźnych akcji. Przede wszystkim zaś głośna i wyraźna kampania informacyjna w kraju. Ludziom trzeba powiedzieć całą prawdę, od początku do końca. O języku angielskim, bez którego trudno o pracę, o warunkach tu panujących, o biurokracji, jaka jest tutaj (jak zresztą wszędzie). O oszustach, którzy są realnym zagrożeniem dla każdego, o nieuczciwych pracodawcach, o kwalifikacjach, dokumentach, prawach i obowiązkach każdego, kto na tej wyspie chce mieszkać i pracować.
Co może zrobić każdy z nas
Dobrze by też było, aby ci, którym jakoś lepiej lub gorzej się tu udało, przy okazji swoich wizyt w kraju nie opowiadali swoim znajomym, przyjaciołom i rodzinie bajek o „Eldorado”, jakie tu panuje. Wiem, że trzeba jakoś „nadrobić miną” te wszystkie nierzadkie przecież upokorzenia, jakich się doznaje, zarabiając ciężko ten psi grosz. Trzeba „zaszpanować” wysokim rachunkiem w najlepszej lokalnej restauracji, nowym samochodem, ciuchem. To pobudza zazdrość, ale także niepotrzebne i często nierealne nadzieje wśród innych. Trzeba stawiać sprawy uczciwie. Oceniać czy kolega, znajomy ma szanse czy nie, a jeśli tak, to jakie i na co? Przecież mając już doświadczenie z choćby kilkumiesięcznego tu pobytu, możemy doradzić lub odradzić komuś przyjazd. To nie są sprawy, które można potraktować na zasadzie „jakoś to będzie”. Nie będzie, bo nie może być, jeżeli ktoś nie zna języka, nie ma konkretnych, poszukiwanych na rynku kwalifikacji, doświadczenia, i samozaparcia. Często zdarza się, że koledzy chcąc pozować w swojej miejscowości czy środowisku na „dobrze ustawionych” obiecują załatwienie pracy, „pogadanie z szefem”, pomoc w wynajęciu mieszkania itd. Potem jednak okazuje się najczęściej, że sami mają pracę „na gębę” i na czarno, bez żadnych dokumentów. Tygodniami szukają zajęcia dla siebie samych, mają własne kłopoty, a nie mają czasu i co najważniejsze, możliwości załatwienia pracy koledze. Wielu z moich bezrobotnych i bezdomnych rozmówców, potwierdza fakt, że pojawili się tutaj, bo „kolega obiecał pomóc, mówił, że robota jest, mieszkanie to nie problem”. Potem okazywało się, że praca akurat się skończyła, mieszkanie jest, ale trzeba za nie płacić, a nie ma z czego, bo przyjechało się z kilkudziesięcioma funtami w kieszeni. Wszak praca i dochód miały być od zaraz. Nikt z nich nie wiedział przed przyjazdem tutaj, że trzeba załatwiać National Insurance Number, CIS Card i wiele innych podstawowych dokumentów. Nie wiedział także, że nie załatwia się tego od ręki i na pierwsze tygodnie potrzebne jest co najmniej kilkaset funtów. Wielu, zbyt wielu przyjechało tutaj zwabionych mirażami roztaczanymi przez kolegów wstydzących się powiedzieć prawdy. A ta, jaka jest, każdy widzi. Większość z nas z trudem utrzymuje się na powierzchni.
O pracę wcale nie łatwo, a wymagania są coraz większe i coraz większa jest na rynku pracy konkurencja. Warto o tym pamiętać, albowiem zbliża się 1 stycznia 2007, a z nim na tutejszym rynku pracy pojawi się (wszystko na to wskazuje) nowa fala szukających szczęścia z Bułgarii i Rumunii, czyli z krajów, gdzie funt stoi dużo lepiej niż w Polsce, jest większa bieda i beznadzieja niż nad Wisłą. Czy ci, którzy dotychczas jakoś tam dają sobie radę, wytrzymają tą konkurencję? Czas pokaże. Sądzę jednak, że będzie trudno. Ci zaś, którzy już są poza konkurencją, powinni jak najszybciej wrócić do kraju. Tam zaś powinny zająć się nimi polskie władze. Trzeba tym ludziom zapewnić pracę, powrót do normalności, a przede wszystkim, przywrócić nadzieję, którą stracili tutaj.

Jędrek Śpiwok

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska