MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

02/09/2006 09:48:47

W oparach absurdu

Nie lubią, gdy nazywa ich się kabaretem. Nie zabiegają o popularność. Nie opowiadają dowcipów na życzenie w telewizyjnych talk shows i nie parodiują rzeczywistości. Mimo to rzesza ich fanów cały czas rośnie. Ich absurdalne poczucie humoru doceniły już największe autorytety: Jeremi Przybora, Stanisław Tym czy Stanisław Szelc. W ubiegłą sobotę i niedzielę Mumio gościł w Londynie. Znalazł także czas na rozmowę z Gońcem.

Goniec Polski .:. Polski Magazyn w Wielkiej Brytanii

Od zeszłego roku, kiedy to zagraliście w kultowych reklamach Plusa, zrobiło się o Was naprawdę głośno. Co czuliście, kiedy niemal cała Polska mówiła do siebie „kopytko” czy „na lodówkę se przyklej”?
Jacek Borusiński: To miłe było... Może to zabrzmi nieskromnie, ale dostawaliśmy od ludzi maile, że te reklamy zmieniły ich sposób oglądania telewizji. Pisali m.in., że do tej pory w przerwie reklamowej szli zrobić herbatę, a teraz to się zmieniło. Mieliśmy też sygnały od agencji reklamowych, że to, co zrobiliśmy, przełamało ich trudności w kontaktach z klientem. Do tej pory bano się absurdu w reklamach czy czegoś dziwacznego. Tymczasem ta seria reklam otworzyła im furtkę do robienia podobnych rzeczy.

Spodziewaliście się takiego sukcesu? Wiedzieliście, że to będzie taki hit, kiedy np. oglądaliście je wspólnie z agencją reklamową czy w swoim gronie?
JB: Nie myśleliśmy o tym... Nam się podobało i to wystarczało.
Dariusz Basiński: Ważne było także to, że nie mieliśmy poczucia żadnego kompromisu ani obciachu...
JB: ...ani, że jest to jakieś super...

A która ze stworzonych przez Was reklam jest Waszą ulubioną? Widzowie najbardziej pokochali chyba „Kopytko”.
DB: Ulubione są te, które nie weszły do telewizji...
JB: Moje to „Kopytko” i „Kontrola”.
Jadwiga Basińska: Przyglądając się temu, co zrobiliśmy, nie patrzymy tylko na to, co jest dla nas najzabawniejsze, ale także na to, jak na przykład zagraliśmy.

Jesteście twórcami ambitnymi, oryginalnymi. Czy łatwo było Wam podjąć decyzję o wzięciu udziału w czymś tak komercyjnym jak reklama?
DB: Bardzo trudno, ale przekonało nas to, że mieliśmy możliwość ogromnego wpływu na końcowy efekt i prawo do akceptacji spotów przed emisją. Natomiast rzeczywiście sporo było rozmów na temat czy wziąć w tym udział...
JB: ...ale wtedy okazało się, że możemy w tych reklamach zachować siebie i własną poetykę. Nie mieliśmy więc poczucia, że się sprzedajemy; ze poddajemy się komercji. Uznaliśmy więc, że nie ma w tym nic niestosownego, że godzimy się na udział w reklamie. Przyjmując, że w tym przypadku miarą komercji będzie fakt obejrzenia tego przez dużą ilość ludzi, naprawdę nie ma w tym nic złego. Nam przede wszystkim komercja kojarzy się z kompromisem, ułatwieniem widzowi pewnych rzeczy, a my zupełnie nie mamy poczucia, że coś widzowi ułatwiliśmy.
DB: Zbigniew Zapasiewicz powiedział kiedyś, że są dwa rodzaje grania w reklamie: pierwszy to gdy jest znana twarz i jakiś produkt i nic za tym wszystkim nie stoi. Drugi zaś to gra w reklamie, w której udział biorą ludzie, którzy są jeszcze niespecjalnie znani i coś w niej tworzą; coś przekazują. Tworzą jakieś kreacje aktorskie. Dla nas ten drugi rodzaj jest jak najbardziej dopuszczalny.
JB: Na mówienie „Pierzemy w Omo” na pewno byśmy się nie zgodzili...
Jadwiga B: Nie bez znaczenia było też to, kto nas namawiał do wzięcia udziału w tej reklamie. A byli to m.in. Iwo Zaniewski i Kot Przybora, z którymi już wcześniej współpracowaliśmy i wiedzieliśmy, że można z nimi robić coś, co jest prawdziwą sztuką.

A czy po tych reklamach, które naprawdę były spektakularnym sukcesem zmieniło się coś „na sali”. Czy na Waszych występach jest zawsze komplet, a może nawet nadkomplet?
DB: Przyznaję, że moglibyśmy teraz grać niemalże non stop, ale nie chcemy tego robić, bo chcielibyśmy normalnie żyć. Granie i praca to nie jest bowiem całe nasze życie: mamy przecież normalne domy, rodziny, dzieci. Gdybyśmy nie grali wcale – w obecnej chwili – też moglibyśmy spokojnie żyć...
JB: Ale rzeczywiście publiczność „po reklamach” znacznie się powiększyła. Nie chodzi bowiem tylko o to, żeby zgarnąć jak największą kasę. Po próbach grania przed dużą publicznością, np. dla dwóch tysięcy osób, doszliśmy do wniosku, że nas to nie bawi. Dlatego nie bierzemy raczej udziału w wielkich masowych imprezach, koncertach plenerowych, bo one zupełnie nie pasują do tego, co robimy. Gramy przede wszystkim w tych miejscach, w których graliśmy. Zazwyczaj dla publiczności nie większej niż 300 osób. Zresztą to jest tak jak powiedział po udziale w reklamie ING Banku Śląskiego Marek Kondrat. Stwierdził on, że po tej kampanii reklamowej ma „niewiarygodną wolność zawodową”, która pozwala mu wybierać tylko te propozycje, które mu naprawdę pasują i nie musi grać np. w 15 średniodobrych serialach.

Mimo, że „bawicie” ludzi, bardzo często podkreślacie, że nie jesteście kabaretem. Dlaczego?
DB: Bo nie czujemy się kabaretem...
JB: Nie widzimy też potrzeby katalogowania, czy jest to kabaret czy może teatr czy może po prostu jakiś koncert. Kompletnie nas to nie interesuje i mamy nadzieję, że widzów też. Wierzymy, że przychodzą na Mumio, a nie zobaczyć kabaret.
DB: W Polsce za słowem kabaret kryje się szufladka pod nazwą polityka, socjologia, komentarz rzeczywistości, parodia konkretnych postaci, osób i wydarzeń. W takim rozumieniu słowo kabaret nie pasuje więc do tego, co robimy.

A nie kusiło Was czasem, by jednak tą rzeczywistość sparodiować?
DB: Ależ my ją cały czas parodiujemy... Nie jest to jednak rzeczywistość kanoniczna, ale ta widziana z „lewej strony”.
Jadwiga B: Punktem wyjścia jest dla nas zazwyczaj nie to, z czego lub kogo możemy się pośmiać, ale konkretne teksty poetyckie czy teksty piosenek.

A jak pracujecie nad swoimi numerami?
Jadwiga B: Wygląda to tak, że jeśli mam jakiś pomysł na swój numer, to najpierw pracuję nad nim sama, a potem przychodzę i dzielę się nim z chłopakami. Wtedy jest burza mózgów; każdy coś doradza, sugeruje, żeby coś dodać, poszukać „czegoś jeszcze”...

Mimo, że nie lubicie kiedy mówi się o Was kabaret, ludzie mają Was za „wesołków” i kiedy słyszą nazwę Mumio, malują im się na twarzach uśmiechy. Czy przeszkadza Wam to w codziennym życiu? Czy ludzie na każdym kroku oczekują od Was, że będziecie śmieszni?
DB: Aż tak to może nie jest, ale to, że bardzo eleganckie panie w bardzo eleganckiej drogerii pokazują nas sobie palcem w sposób dość bezceremonialny… To dopiero jest zabawne i demaskuje rzeczywistość. Rozpoznawalność nie jest tym, o czym marzymy. Nie mamy też ambicji być na pierwszych stronach gazet i, prawdę mówiąc, staramy się tego unikać.
JB: Popularność bywa czasem trudna. Czasem człowiek chciałby się schować i mieć chwilę intymności, a tu często się nie da...

Co bawi Was prywatnie? Z czego śmiejcie się będąc w domu, z przyjaciółmi?
DB: Bawi nas przede wszystkim rzeczywistość...
Jadwiga B: Generalnie to, co można zobaczyć później w spektaklu... Bawimy się sobą, słowem...

Wasze spektakle są bardzo żywiołowe. Czy zdarzyło się kiedyś coś, co zupełnie namieszało w przedstawieniu?
DB: Tak. Jadźka złamała się kiedyś na krześle, a mnie głowa wyskoczyła z kręgów szyjnych i obróciła się na drugą stronę... Ale szybko nastawiliśmy te urazy i było OK. A na poważnie, to postanowiłem kiedyś wyjść zza kulis z innej strony niż zawsze i skręciłem przy tym nogę. Jakoś „wypełzłem” na scenę, ale potem trzeba było jechać na pogotowie i naprawdę było śmiesznie, bo nogę bandażowała mi sprzątaczka, a antypatyczny chirurg stwierdził, że nie da mi zwolnienia, bo na skręcenie się nie należy, ale tylko i wyłącznie na złamanie. A ja przecież musiałem mieć jakiś papier dla organizatora koncertu...

Prezentujecie wielokroć humor absurdalny. Nie sposób nie zapytać więc o Latający Cyrk Monty Pythona. Lubcie ich?
JB: Lubimy... Część rzeczy śmieszy nas nawet bardzo. Myślę, że pytasz o Monty Pythona także dlatego, że w polskiej prasie pojawiły się głosy, że jesteśmy takim „polskim Monty Pythonem”...
DB: Tak naprawdę oni także nie są prawdziwym kabaretem. Oni są w stanie kpić bowiem ze wszystkiego, dla nich nie ma świętości...

Jeremi Przybora, Stanisław Tym czy Stanisław Szelc w publicznych wypowiedziach nie szczędzili Wam komplementów. Czyja opinia na temat tego, co robicie jest dla Was najbardziej nobilitująca?
DB: Właśnie to, co Jeremi Przybora powiedział o nas w wywiadzie Grzegorzowi Turnauowi, a który ukazał się w Tygodniku Powszechnym, tuż śmierci Przybory. Był on postacią naprawdę wybitną i jego słowa uznania prawdziwie nas onieśmieliły.
Jadwiga B: W gardle ściska nas także wtedy, kiedy przychodzą do nas młodzi ludzie i mówią, że jesteśmy dla nich autorytetami. To potwornie przyjemne, ale także bardzo krępujące...
JB: ...czujemy się wtedy zawstydzeni i grzebiemy w nosie, w zębach... (śmiech)

rozmawiała Katarzyna Kopacz

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska