MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

25/07/2006 10:47:06

Polacy XXL

Wyjechali za granicę dawno lub parę lat temu. Prowadzą własne firmy lub mają dobrą pracę. Zarabiają duże pieniądze lub cieszą się szacunkiem innych. Łączy ich jedno - są zadowoleni i odnieśli sukces. Dowiedz się, jak wygląda ich życie i recepta na powodzenie

Praca i Zycie za Granicą

WIELKA BRYTANIA

SZCZĘŚCIU TRZEBA POMÓC
Mirosław Jarmoszuk, właściciel Mirek Ltd., z czystym sumieniem może nazwać się człowiekiem sukcesu. Swoją firmę z siedzibą w Reading wycenia na kilka milionów funtów. Fortunę zbił na sprzątaniu podlondyńskich lotnisk. Dziś prowadzi również agencję rekrutacyjną i handluje sprzętem elektronicznym na światową skalę.
Zaczynał w 1997 r. na farmie w Szkocji, jak wielu innych - od zbierania truskawek. Mimo że nie znał języka angielskiego, szybko awansował. Po kilku tygodniach był już kierowcą, potem brygadzistą i w końcu menedżerem. Jak mu się to udało? - Ciężko pracowałem i nie oglądałem się na innych - mówi. Po siedmiu miesiącach wrócił do Polski, ale to już nie było to samo. Ciągnęło go z powrotem na Wyspy, miał dość życia z problemami, które czekały go w kraju. Z wykształcenia jest ogrodnikiem, ale nie chciał zostać na rodzinnym gospodarstwie. Przed przygodą z Królestwem przez cztery i pół roku prowadził własną dyskotekę, pracował też w sklepie muzycznym i wciąż próbował rozkręcić własny biznes. Szukał różnych dróg - służył w jednostce antyterrorystycznej MSW przed Pałacem Prezydenckim, złożył nawet papiery do policji, ale nie przyjęli go ze względu na wykształcenie. - Chodziłem do szkoły policealnej, na administrację, ale nie zdążyłem zdać wszystkich egzaminów, bo... co roku tuż przed sesją wyjeżdżałem - śmieje się Mirek. Za każdym kolejnym razem znów zaczynał od zera na farmie. I znów błyskawicznie piął się do góry, choć ciągle nie znał języka angielskiego. Mimo że jako menedżer zarabiał nieźle: 500-700 funtów na tydzień, było mu mało. Dowiedział się, że pewna firma szuka osób do sprzątania wieczorami. Na rozmowę z pracodawcą zabrał mówiącą po angielsku koleżankę. Otrzymał pierwsze zlecenie, a kiedy posprzątał biurowiec w jeden dzień zamiast - jak oczekiwał tego pracodawca - w tydzień, nie tylko dostał premię, ale i miał pracę na stałe. W dodatku szef powiedział, że chce dwudziestu takich jak on. Wtedy Mirek wyrobił biznes wizę, założył własną firmę i tak się zaczęło.
Na początku zatrudniał 20 osób, po trzech miesiącach już 70. Podpisał pierwsze duże kontrakty, interes zaczął się kręcić. Mirek Ltd. zaczęła sprzątać Heathrow, Stansted i Gatwick, przez pewien czas również połowę londyńskiego metra. - Niestety, nieuczciwy zleceniodawca nie zapłacił mi 100 tys. funtów i kontrakt trzeba było rozwiązać - mówi Mirek. Wydał 20 tys. na adwokatów, ale pieniędzy nie udało się odzyskać. Wzlotów i upadków było więcej. Czasem zawodzili pracownicy. - Ok. 30 proc. moich pracowników to Polacy. Wielu przychodziło, bo nie mieli gdzie spać i co jeść. Dawałem im pieniądze na początek, pracę, mieszkanie. Po pierwszej wypłacie większość z nich odchodziła, mówiąc: Ty dziadu! Myślisz, że ja będę u ciebie pracował? I odchodzili, zostawiając niespłacone długi. Polacy są niewdzięczni. Najbardziej boli Mirka fakt, że ludzie, którym kiedyś pomógł, obracali się przeciwko niemu. Żaden z byłych pracowników nie przyszedł, żeby porozmawiać, powiedzieć prosto w oczy, co mu leży na sercu. Za plecami obgadywali pracodawcę i psioczyli, że nie płaci, kiedy on płacił uczciwie. Dlatego teraz zastanawia się, zanim wyciągnie do kogoś rękę. Bo chętnych na pomoc - najlepiej bezinteresowną - wciąż jest wielu.
Mirek nie poleca przyjeżdżania na Wyspy w ciemno. - Wiele się zmieniło, głównie dlatego, że Polacy są gotowi podejmować pracę za grosze, a wielu z nich wciąż wydaje się, że to eldorado - mówi. Jednak tak nie jest i nigdy nie było. Polakom, którzy nie mają załatwionej pracy ani znajomych w Anglii, odradza przyjazd. - Kiedy wydadzą ostatnie pieniądze na bilet, a pracy nie dostaną, znajdą się naprawdę w dołku - przestrzega.
Trzy lata temu Mirek zmienił politykę firmy. Zaczął sprzedawać i serwisować kopiarki i drukarki oraz prowadzić agencję rekrutacyjną. - To były dwa z dziesięciu, oprócz sprzątania, pomysły na biznes, które się sprawdziły - mówi. Dziś na tym skupia się działalność firmy. Zrezygnował z zatrudniania 500 osób, teraz wystarcza mu 50. Urządził nową siedzibę firmy, kupił duży dom, w którym zamieszkał z żoną i córeczką. Zorganizował pracę tak, że niecierpiące zwłoki telefony nie budzą go już w środku nocy. Ale wciąż spędza za biurkiem po kilkanaście godzin dziennie. - Wszystkiego muszę sam dopilnować, inaczej firma nie będzie działać, jak należy - dodaje.
Polakom, którzy marzą, by pójść w jego ślady, radzi dużo wytrwałości. - Anglicy nie lubią pracowników wciąż dopytujących się o podwyżkę, za to doceniają ciężką pracę, zwłaszcza po godzinach i w piątkowe popołudnia - twierdzi Mirek. Radzi też rodakom, by nie bali się podejmować ryzyka, bez którego na sukces nie ma szans. Najważniejsza jednak jest odrobina szczęścia do interesów. - Trzeba po prostu znaleźć się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu - podsumowuje. Nieważne, w jakim kraju.


W ODPOWIEDNIM CZASIE I MIEJSCU
Katarzyna Jaklewicz, redaktor naczelna największego polskiego magazynu w Wielkiej Brytanii, od kiedy przejęła ster w "Gońcu Polskim", gazeta przeżywa swoje złote chwile i wciąż się rozwija, a Kasia realizuje swoje zawodowe ambicje. Dlaczego przyjechała na Wyspy? - Właśnie skończyłam w Polsce drugie studia, obroniłam w ciągu roku dwa dyplomy, jednocześnie pracując jako wolny strzelec, i byłam tym wszystkim strasznie zmęczona - mówi. - Razem z koleżanką zdecydowałyśmy, że należy nam się jakaś nagroda za sześć lat studiów. Pojechałyśmy na wakacje do Australii. Po trzech miesiącach wróciła do Polski i zadała sobie pytanie: co dalej? Odpowiedź wydawała się oczywista: trzeba wynieść się z rodzinnej Częstochowy do Warszawy, wynająć mieszkanie i poszukać stałej pracy. Ale Kasia nigdy nie lubiła oczywistych rozwiązań. Z tą samą koleżanką ruszyły więc na podbój Londynu. - Plan był prosty. Miałyśmy popracować pół roku, odłożyć trochę funtów, wrócić i zacząć budować naszą małą polską stabilizację - opowiada.
Był 2003 r., o pracy w zawodzie dziennikarza na Wyspach mogła tylko pomarzyć. Zaczęła więc jak wszyscy - w restauracji. Niemal od początku brakowało jej pisania, a praca nie dodawała skrzydeł. - Wbijała mnie w ziemię świadomość, że uczyłam się tyle lat, żeby serwować English breakfast - mówi. Aż w końcu przyszło lato. W wakacje "Goniec Polski" zamieścił ogłoszenie, że szuka dziennikarzy do współpracy. Kasia nawet nie wiedziała, że jest jakaś prasa polonijna, bo czytała tylko angielskie dzienniki, żeby szlifować język. Znajomy podsunął jej polski magazyn i prawie zmusił, żeby wysłała próbki tekstów. - Tak się zaczęło - wspomina Kasia. Jej artykuły właściwie od razu zostały opublikowane, zaczęła prowadzić stałą rubrykę, a kiedy w redakcji zwolniło się miejsce, rzuciła restaurację i przeszła do "Gońca" na pełny etat. Pół roku dawno minęło, ale praca akurat zaczęła się rozkręcać, więc Kasia postanowiła dać sobie jeszcze trochę czasu. Potem zapisała się na kurs angielskiego i znów przesunęła termin powrotu. W pracy było coraz lepiej, jej felietony cieszyły się popularnością, miała dużo pomysłów, coraz bardziej się angażowała. Do wszystkiego podchodziła z entuzjazmem. Kiedy w maju 2004 r. odchodził ówczesny naczelny "Gońca", dla wszystkich było oczywiste, że konkursu na to stanowisko nie będzie. Katarzyna została nową redaktor naczelną magazynu.
Co uważa za swój największy sukces? - Przez te lata cieszyły mnie różne rzeczy - mówi. Udało się z dwutygodnika zrobić tygodnik, "Goniec" ma znacznie więcej stron, gazeta wychodzi regularnie, a praca jest coraz lepiej zorganizowana. Kasia pamięta czasy, kiedy wysyłali ostatnie strony do drukarni bladym świtem, teraz już to się nie zdarza. Jednak za największe osiągnięcie uważa akcje gazety. Kilka razy "Gońcowi" udało się trochę zmienić rzeczywistość na lepsze, wystarczy wspomnieć np. zorganizowanie akcji pomocy dla bezdomnych, dla dzieci z domów dziecka, spotkania polskich mam w Londynie i inne interaktywne działania "Gońca". - Bardzo mnie cieszy, kiedy czytelnicy żywo reagują na nasze artykuły i apele - mówi. - Ostatnio wysłaliśmy dwa wypełnione po brzegi prezentami busy do domu dziecka w Warninie, do redakcji przychodzi coraz więcej listów i coraz częściej dzwonią telefony.
Nie jest pewna, gdzie łatwiej osiągnąć sukces: w Polsce czy Wielkiej Brytanii. - Z jednej strony pewnie było łatwiej w Londynie. Co prawda polskich gazet jest tylko kilka, pod tym względem można więc uważać to miasto za medialną pustynię, ale i konkurencja wśród dziennikarzy polskich nie jest, a przynajmniej kilka lat temu nie była duża. Z drugiej strony czasem zastanawiam się, w jakim miejscu mojej ścieżki zawodowej byłabym teraz, gdybym została w Polsce. Kiedy wyjeżdżałam, zostawiłam kilka niedokończonych projektów, zrezygnowałam z kilku propozycji. Kto wie, może dziś byłabym naczelną innego magazynu w Polsce? - uśmiecha się Kasia. Choć wciąż myśli o powrocie do kraju, nie planuje już daty wyjazdu. Gdyby wybrała inny zawód, nie miałaby wątpliwości, że chce zostać w Londynie, ale dziennikarz jest do końca życia skazany na język polski, a w polskiej londyńskiej prasie chyba osiągnęła już wszystko. Nie chce spocząć na laurach i wie, że kiedyś wykorzysta w innym miejscu to, czego tu się nauczyła. - Na razie czekam znów na szansę, którą da mi los - mówi.
Podobnie jak Mirek, Katarzyna twierdzi, że w życiu zawodowym, oprócz ciężkiej pracy, przydaje się też odrobina szczęścia. - Najważniejsze to znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i dobrze to wykorzystać - przekonuje.

IRLANDIA

NIE MA RZECZY NIEMOŻLIWYCH
Tomasz Tarczoń przyjechał do Irlandii pod koniec lutego. Wcześniej długo myślał o emigracji. Zastanawiał się, czy warto za cenę rozłąki z synami, bliskimi i gronem przyjaciół wybrać zmianę życia na lepsze, większe pieniądze, możliwość realizacji i sprawdzenia samego siebie w nowym miejscu. Po wielu nieprzespanych nocach podjął decyzję: wyjazd!
Tomasz znał język angielski w stopniu komunikatywnym. Nie wyjeżdżał w ciemno. W Irlandii mieszkały już jego siostra Jagoda i inna krewniaczka. Po przylocie miał więc gdzie mieszkać.
Już nazajutrz złożył aplikację w lokalnym biurze Social Welfare, by otrzymać numer PPS (numer ubezpieczenia społecznego). Wybrał się też do AIB Bank, gdzie założył konto. AIB to jedyny bank, w którym - aby założyć konto - nie trzeba mieć stałej pracy.
" Szczęściu trzeba pomóc!" - mówi stare polskie powiedzenie. W przypadku Tomka sprawdziło się to w stu procentach. Pewnego razu, podczas odwiedzin siostry w pracy, wdał się w rozmowę z jej szefem, właścicielem kawiarni i niewielkiej restauracji w samym centrum Dublina. - Była to rozmowa "ustawiona" przez Jagodę - wspomina z uśmiechem Tomasz. - Siostra wspominała o mnie Michaelowi - dodaje. - Od słowa do słowa zaproponował mi stanowisko menedżera w polskiej restauracji "Kanał" przy Capel Street. 370 euro (1,5 tys. zł) na tydzień i tylko jedna bolączka: praca na czarno, bez umowy. Jednak Tomek przyjął tę propozycję. - Postanowiłem z "Kanału" zrobić przyjazną i w pełni profesjonalną restaurację. Pracy było dużo, ale powiedziałem sobie: dasz radę! - wspomina.
Najpierw poznał personel lokalu. Od kucharzy po pracowników ochrony. Podczas pierwszej rozmowy ze współpracownikami dał im do zrozumienia, że będzie wymagającym menedżerem. Powiedział wprost: "Jeżeli będziemy byle jacy, to klienci będą omijali nasz lokal szerokim łukiem. A przecież nie o to chodzi, aby restauracja miała złą sławę i świeciła pustkami".
Interesował się wszystkim, począwszy od menu i sposobu przygotowania potraw, a skończywszy na obsłudze baru, dostawach i czystości. Nawiązał kontakty z polskimi sklepami i polską piekarnią w Dublinie. - Skoro restauracja miała kusić polskością, czyli smacznymi potrawami i gościnnością, to nie wyobrażałem sobie przyrządzania potraw z niepolskich produktów - wyjaśnia. - Chleb z polskiej piekarni podbił serca wszystkich. Był to strzał w dziesiątkę! - wspomina początki swojej pracy.
"Kanał" stał się poważnym klientem dla polskich sklepów. Restauracja szybko się rozwijała. Po trzech tygodniach pracy Tomka napłynęły zamówienia na obiady dla Polaków - pracowników firm budowlanych. Coraz częściej do lokalu zaglądali Irlandczycy.
W "Kanale" zaczęli się pojawiać polscy instrumentaliści i zespoły muzyczne z minirecitalami. Polskie piosenki z dobrym tekstem i dźwięki gitary umilały gościom piątkowe wizyty w lokalu. Tomasz, zawsze ubrany w czerń, uśmiechnięty i przyjazny dla wszystkich, dbał o każdy szczegół. Nie był zarozumiałym, z racji swojej funkcji, menedżerem. Potrafił doradzić, podpowiedzieć, wesprzeć i wysłuchać. Bywało, że ktoś chciał się wygadać, wypłakać, wyrzucić z siebie lęki, strach i obawy. - Jesteśmy w obcym kraju, są chwile, że w przypływie tęsknoty pękają najtwardsi - dodaje w zamyśleniu.
" Kanał" - za rządów Tomasza - stał się polsko-irlandzką oazą przyjaźni i porozumienia. Nikogo nie bulwersowali homoseksualiści, którzy przychodzili na polskie piwo podczas remontu ich flagowego lokalu. Kobiety i mężczyźni, ludzie po uniwersytetach i szkołach zawodowych, maturzyści i emeryci - połączył ich "Kanał" i na swój sposób Tomek.
- Dzięki niemu, jako fryzjerka, dostałam wiele zleceń. Po prostu, gdy ktoś pytał o fryzjera, od razu dawał mój numer telefonu - wspomina Anna. - Miał dobre informacje, gdy ktoś potrzebował fachowców do prac remontowych i konserwacyjnych. Kilka razy, dzięki niemu, podreperowałem sobie budżet sobotnio-niedzielnymi fuchami - mówi Paweł, znajomy z restauracji.
Stosunki ze współpracownikami nie zawsze były najlepsze. Szacunek personelu zyskał dopiero wtedy, kiedy w piątkowe wieczory wypłacał im należne tygodniówki, wbrew poleceniom szefa. - Uważam, że jako menedżer, dbając o poziom lokalu, muszę także dbać o pracowników. Wypłata jest święta. Moi ludzie zawsze na nią zasługiwali - przekonuje, wspominając niezbyt przyjemne rozmowy z właścicielem. Po kolejnej ostrej wymianie zdań z szefem powiedział krótko: "Odchodzę!". Zasmuciło to bywalców lokalu, jak i pracowników restauracji. "Kto teraz będzie dbał o nas i na czas regulował pensje?" - zastanawiali się.
Tomasz nie ukrywał, że marzy o pracy w jednej z czołowych firm ochrony osób i mienia w Irlandii. Mimo że nie zawsze wierzył w swoje umiejętności językowe, na rozmowie kwalifikacyjnej wypadł znakomicie. Rozpoczyna teraz szkolenie. Za kilka dni trafi na swój pierwszy posterunek.
A z osobami związanymi z "Kanałem" w dalszym ciągu utrzymuje przyjazne kontakty. Gdziekolwiek się pojawi, witany jest z uśmiechem. - To cieszy mnie najbardziej - mówi trochę zawstydzony. - Poza tym Irlandia to wspaniały kraj. Wiele się tu o sobie dowiedziałem i dziś wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych.

HISZPANIA

WSZĘDZIE SOBIE PORADZĘ
Sagrada Familia, najważniejszy turystycznie obiekt w Barcelonie. Codziennie tysiące przyjezdnych, kramy, sklepiki i restauracyjki. A wśród nich pierwszy polski sklep w Barcelonie - "Krakoviak". Wpadają tu turyści z całego świata, Hiszpanie po śledzie i piwo, Rosjanie, bo jest taniej niż w ich sklepie, oraz oczywiście Polacy. Sklep natychmiast stał się miejscem spotkań, informacji i wymiany wszelkich kontaktów dla Polaków. Na tablicy ogłoszeń umieszczane są oferty tanich przejazdów do Polski, ogłoszenia o pracy, ale można także znaleźć dwóch chętnych do brydża.
Sklep otworzyła w marcu Joanna Glas. Do Barcelony przyjechała w wakacje dwa lata temu. Wcześniej szukała dla siebie miejsca w Holandii. Po hiszpańsku nie rozumiała ani słowa. Trzy tygodnie spędziła na kempingu pod Barceloną. Kiedy dowiedziała się, jak dojechać do miasta, udała się prosto do polskiego konsulatu. Tam na tablicy ogłoszeń znalazła dane kogoś, kto zna język hiszpański i szuka pracy. W ten sposób, z pomocą młodej Polki, wynajęła za 800 euro (3,2 tys. zł) miesięcznie swoje pierwsze mieszkanie w Katalonii.
W Holandii pracowała trzy lata. Sprzątała i odkładała pieniądze. W Barcelonie mogła za nie przeżyć ponad pół roku. Po wakacjach w Hiszpanii musiała jednak wrócić do Łodzi, by skończyć studia. Jest magistrem pedagogiki, uzyskała też tytuł licencjata dziennikarstwa.
Później znów wyjechała do Hiszpanii. Zapisała się na kurs językowy i rozpoczęła pracę jako sprzątaczka i opiekunka do dzieci. - Wydawałam tylko na mieszkanie i jedzenie - wspomina. Ale jest pewna, że zrobiła dobrze, i oszczędności wydała dopiero na sklep. Do przedsięwzięcia namówili ją znajomi, którzy mają polskie sklepy w Saragossie i Madrycie.
- Bardzo dużo mi pomogli w rozkręceniu interesu. Teraz razem wozimy towar z Polski i jest taniej - dodaje. Nie wie jeszcze dokładnie, ile zarabia, ale na pensje dla pracowników wystarcza. Na remonty, które wciąż się ciągną w sklepie, również. - Nie muszę mieć wielkiej pensji, tylko na mieszkanie, bo jem to, na co w sklepie kończy mi się ważność - śmieje się Joanna. I chociaż jak mówi, "jej życie toczy się teraz w sklepie", bo faktycznie spędza w nim codziennie czas od 10 do 22, to nie żałuje.
Obecnie szuka sobie kogoś do pomocy, bo w drugiej połowie lipca będzie chodzić codziennie na intensywny kurs języka hiszpańskiego. Radzi sobie z hiszpańskimi klientami całkiem swobodnie, ale nie jest z siebie zadowolona i uważa, że może mówić lepiej. Musi więc mieć zastępstwo na cztery godziny dziennie. Jednak ma nadzieję, że za pół roku będzie mogła pozwolić sobie na prawdziwą ekspedientkę.
A za rok? - Za rok chcę pojechać na prawdziwe wakacje - mówi. Odpocząć trzeba, bo inwestycja była duża i ryzykowna. W Barcelonie nie ma jako takiej Polonii. Do tej pory można było się spotkać na cotygodniowej mszy niedzielnej albo w konsulacie, a polskie produkty kupić w rosyjskim sklepie. Teraz u Joanny nasi rodacy dostaną rodzime słodycze, ogórki, buraki w słoikach, chrzan, ćwikłę i prawie każde polskie piwo. Wszystko to, czego brakuje tu Polakom. Wkrótce też powstanie strona www sklepu, który będzie również prowadził sprzedaż przez Internet z bezpłatnym dowozem dla klientów z Barcelony.
Joanna zaangażowała się także w wydawanie prawdziwej polskiej gazety. Po polsku i dla Polaków. - Wychodził kiedyś biuletyn, ale chcę zrobić coś naprawdę interesującego - mówi.
Na razie jednak skupia się przede wszystkim na sklepie. Twierdzi, że nie ma gotowej recepty na sukces. Sama zresztą jeszcze nie wie, czy sklep będzie jej "sukcesem". Jest jednak pewna, że niezależnie od tego, czy w Hiszpanii, czy w Polsce, na początku zawsze jest tak samo trudno. - Ale za granicą niewiele zdziałasz, jeśli nie znasz języka. W Polsce jak będziesz płakać, że nie ma pracy, to też nic nie osiągniesz. Dla mnie nie ma znaczenia, gdzie jestem, i tak dam sobie radę!


NIEMCY

NIE WSTYDZĘ SIĘ POLSKOŚCI
Barbara Mizera przyjechała do Niemiec z Bytomia w 1984 r. Wówczas młoda studentka po czterech latach studiów na Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach postanowiła wraz z mężem i małym synkiem emigrować. Niemieckie pochodzenie męża ułatwiło szybkie załatwienie formalności związanych z prawem pobytu i otrzymaniem niemieckiego obywatelstwa. Początki nie były łatwe. Barbara postanowiła dokończyć studia w Niemczech. Po wielu problemach zaliczono jej kilka semestrów z Polski, tłumacząc się różnicami programowymi. Arogancja niemieckich urzędników zwyciężyła, mimo że studia medyczne w Polsce są o wiele trudniejsze i dokładniejsze niż w Niemczech. Inną sprawą była znikoma znajomość języka niemieckiego. Skierowano ją więc na 8-miesięczny kurs niemieckiego dla przyszłych studentów. Nauka języka odbywała się w południowych Niemczech, a studia - w północnych.
Mimo wszystko studia ukończyła szybko i zaczęła pracować w szpitalu. Po zdobyciu uprawnień potrzebnych do założenia samodzielnej praktyki lekarskiej jako lekarz domowy w kwietniu 1993 r. otwarła praktykę w centrum Akwizgranu. Zatrudnia dwie pomoce medyczne, jedną z Polski, a drugą z Czech. U Barbary zawsze jest bardzo dużo pacjentów. Ludzie cenią sobie możliwość nieskrępowanego komunikowania się po polsku. Również jej osobowość przyciąga pacjentów z miejscowości oddalonych nawet o 30 km. Basia kocha swoich pacjentów. Nie jest tylko normalnym lekarzem rodzinnym, ale też tłumaczem, doradcą socjalnym czy małżeńskim. Niektórzy ludzie mają duże problemy z integracją, więc taka osoba jest im bardzo potrzebna.
Polacy stanowią ok. 80 proc. jej pacjentów, reszta to Niemcy i inni obcokrajowcy. Studia w Niemczech ułatwiły jej zrozumienie i poznanie niemieckiego systemu opieki lekarskiej. Wie, gdzie zadzwonić i jak załatwić sprawy, których rzekomo nie można ruszyć z miejsca. Wejście Polski do Unii uporządkowało wiele problemów. Przede wszystkim to, że obowiązuje teraz dwustronna umowa o opiece medycznej, zawarta między polskim NFZ a niemieckimi kasami chorych. Polaków można leczyć "na Krankenschein" i w nagłych przypadkach kierować do innych specjalistów lub do szpitala. Przedtem też ich leczyła, ale społecznie, jednak jej możliwości wtedy były ograniczone. Dotąd dostaje wzruszające dowody wdzięczności w postaci np. ogórków kiszonych czy własnoręcznie zrobionego dżemu.
W Akwizgranie powstało dużo firm jedno- lub dwuosobowych (przede wszystkim budowlanych, sprzątających i ogrodniczych) założonych przez Polaków. Barbara odradza lekarzom przyjazd do Niemiec przed otwarciem rynku pracy dla Polaków. Chyba że do Niemiec Wschodnich. Można tam dostać zezwolenie na pracę jako lekarz, szczególnie w okolicach mało atrakcyjnych, skąd wyjechali prawie wszyscy niemieccy lekarze. Można tam nawet dostać pomoc finansową na otwarcie prywatnej praktyki. Warunkiem jest oczywiście dobra znajomość języka obcego i wytrwałość.
Aby odnaleźć się w Niemczech, Barbara radzi nie wstydzić się swojej polskości, szukać przyjaciół, przymykać oczy na różne niemieckie odchyły i żyć własnym życiem. Polka wolny czas spędza przede wszystkim w międzynarodowym towarzystwie. W Akwizgranie utworzyła się mała polska enklawa. Australijczyk śpiewa tu refren "Baranka", piosenki Kazika Staszewskiego, Barbara tańczy salsę z Kubańczykiem i wspólnie zajadają się polskimi specjałami. Kolejne jej hobby to podróże, zwłaszcza te obowiązkowe, minimum dwa razy w roku do Polski.

Magdalena Gignal
Tomasz Wybranowski
Beata Kopyt
Elizeusz Plichta

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska