MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

12/05/2006 14:11:06

Artysta nie do końca normalny

Z aktorem MARIANEM OPANIĄ rozmawia Sławomir Fiedkiewicz. Czym dla Pana jest teatr?– Jest nieprzemijającą formą sztuki i żywą formą rozmowy z drugim człowiekiem. Rozmową chyba najbardziej wartościową, bo jest moment natychmiastowej weryfikacji tego, co się robi.

Dziennik Polski

Kilka lat temu przyznał Pan, że w teatrze zakochał się dość późno. Pamięta Pan kiedy ta miłość się rozpoczęła?
– Dokładnie. To było w chwili, kiedy wstąpiłem w podwoje Teatru Ateneum, mojego wymarzonego teatru. Dlaczego wymarzonego? Dlatego, że jest to teatr stosunkowo niewielki, a ja nie lubię dużych scen. Moje środki wyrazu są bliższe filmowi i telewizji niż wielkiej scenie. W Ateneum mam także znaczną przemienność repertuaru: od klasyki do współczesności poprzez sztuki muzyczne.
Nie przeczę, że przedtem miałem jakieś spektakularne sukcesy, chociażby rola w „Edwardzie II” Christophera Marlowe’a, postacie z kręgu komedii del arte, „Król IV” Grochowiaka czy „Miłość pod Padwą” w Teatrze Kwadrat za dyrekcji Edwarda Dziewońskiego.  Jednak ta prawdziwa miłość do teatru rozpoczęła się właśnie w Teatrze Ateneum.

Miłość odwzajemniona.
– To już pańskie zdanie. Ocenę zostawiam bliźnim. Ostatnio wyprodukowaliśmy „Cyrulika sewilskiego” w reżyserii Gustawa Holoubka z ruchem scenicznym Janusza Józefowicza, z pięknymi ariami Rossiniego. Rzecz ma niesłychane powodzenie i jest bardzo, bardzo smaczna. Polecam ją również naszym rodakom w Londynie, gdyby pomyśleli o zaproszeniu nas.
 
Zanim zakochał się Pan w teatrze, najpierw była szkoła aktorska. Skąd pomysł na ten kierunek?
– Ciągoty komedianckie miałem od zarania swojego żywota. Już jako dziecko zanudzałem rówieśników i nieco młodszych od siebie. Pamiętam nawet występ przed swoim czteromiesięcznym bratem ciotecznym, który nie był moją rolą zachwycony. A ja rzecz traktowałem poważnie, zawsze bladłem, zawsze była niesłychana trema.
Potem nastąpiły sukcesy w konkursach recytatorskich, w końcu teatrzyk amatorski w szkole i wreszcie w roku 1960, jako siedemnastolatek, spróbowałem szczęścia w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Zdałem przy pierwszym podejściu, mimo że moje losy są często utożsamiane z losami bohatera z filmu „Palec boży”, gdzie młody człowiek za wszelką cenę chce zostać aktorem i niestety to mu się nie udaje.
Moje życie artystyczne na początku szło jak po różach. Od razu dostałem stypendium naukowe, ogłoszono mnie drugim Jaraczem. Po studiach debiuty w telewizji i w filmie, nagroda im. Cybulskiego. Początki miałem bardzo obiecujące, by wreszcie pod koniec lat 70. przeżyć kryzys. Kryzys tego typu, że warunki młodzieńcze, którymi natura hojnie mnie przez długie lata obdarzała, skończyły się i nie było dla mnie ról. Dopiero „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy zapoczątkował kolejne 5 minut, które trwa do dziś. 
 
To Pan namówił syna, by także został aktorem?
– Absolutnie nie! Wszystkich swoich znajomych, którym dobrze życzę, a synowi przecież w szczególności, gorąco zniechęcałem do szkoły teatralnej. Wiem, jak ciężki to żywot i ile ciągnie za sobą stresów, czasem wręcz upodleń, krzywdzących recenzji. Jest to życie, jak na ostrzu miecza i czasem wychodzi się na scenę jak na szafot.
 
Syn jednak Pana nie posłuchał…
– To prawda. Chociaż bardzo dobrze mu idzie, już parę razy chciał rzucać ten zawód. W momencie, kiedy złośliwie go pytam czy chciałby, aby jego synowie poszli w ślady ojca, odpowiada: „Broń Boże!”.


 
Pan również kiedyś myślał, żeby porzucić aktorstwo?
– Może porzucić nie, aczkolwiek widzę siebie w innych zawodach. Dowodem tego jest to, że równolegle składałem również papiery na fizykę jądrową. Mam uzdolnienia manualne, więc byłbym pewnie dobrym stolarzem mebli artystycznych. Na pewno widzę siebie jako normalnego – w pełnym znaczeniu tego słowa – człowieka. Uważam bowiem, że artysta nie może być do końca normalny. Jestem jednym z nielicznych aktorów, a podejrzewam nawet, że jedynym, który, gdyby urodził się drugi raz, na pewno nie byłby aktorem.
 
W Teatrze Ateneum odpowiada Panu przemienność repertuaru. Grywał Pan role dramatyczne, liryczne, komediowe. Trudno Pana zaszufladkować…
– Od początku mojej kariery zależało mi, by sięgać po różne typy sztuki. Mam tych poletek, które mogę uprawiać, sporo. Jeśli więc plony na jednym z nich się nie udają, przeskakuję na inne. Dzięki temu koniec z końcem jakoś sobie wiążę.
 
A jakim Pan – w głębi serca – czuje się aktorem?
– Moje wnętrze jest dramatyczno-liryczne. Charakter nie ma wiele wspólnego z komedią, ale przez lata nauczyłem się jej i teraz czasem udolnie lub mniej udolnie uprawiam i tę gałązkę.
 
Ogromną popularność przyniosła Panu rola profesora Zyberta w telewizyjnym serialu „Na dobre i na złe”. Miał Pan jakieś wątpliwości przyjmując tę rolę?
– Pewnie jakieś małe wątpliwości miałem. Aktorzy bardziej serio patrzący na sztukę, takie wątpliwości mają. Udziału w ambitnym serialu nie uważam jednak za rzecz uwłaczającą. Przyznam, że parę razy odmówiłem już udziału w jakichś podrzędnych sitcomach, za którymi nie przepadam.
Przyszły nowe czasy i dziś jest właśnie takie zapotrzebowanie publiczności, a my aktorzy jesteśmy po to, żeby je wypełnić.
 
Serial od lat ma ogromną oglądalność, przez co – przypuszczam – nie raz zdarzyło się Panu być identyfikowanym z lekarzem...
– To prawda. Na szczęście w teatrze nie krzyczą z widowni „Ej, Zybert!”, ale niektórzy chcą gwałtownie się u mnie leczyć. Zwłaszcza starsze panie.
 
We wspomnianym już „Cyruliku sewilskim” partneruje Panu m.in. Wiktor Zborowski. To właśnie z tym aktorem tworzy Pan Kabaret Super Duo. Jak rozpoczęła się Panów współpraca?
– Kiedyś w telewizji brałem udział w bajce pod tytułem „Słoń i kwiat”, gdzie grałem małego słonika, a żyrafenem – nie mylić z żyrafą – był Wiktor Zborowski. Zauważyłem wówczas jak on wspaniale śpiewa, jak doskonałe ma poczucie rytmu, no i oczywiście jakim talentem komediowym jest obdarzony.
Potem, kiedy Wojtek Młynarski przywrócił wielkość Marianowi Hemarowi i wywiódł go z zapomnienia, bo w Polsce był przecież w pozycji człowieka wyklętego przez naszych czerwonych dożów, powstał zamysł nie tyle parodii, co komicznego naśladownictwa Chóru Dana. Tak narodził się zespół „Słowiki Ateneum”. Występował w nim m.in. Piotr Machalica, ale w pewnym momencie musiał wrócić do swego macierzystego teatru i wakowało miejsce wysokiego basa. Pomyślałem, że natychmiast trzeba do tego zaangażować właśnie Wiktora Zborowskiego, który terminował w Teatrze Kwadrat.
Szybko zauważyłem, że każde zetknięcie naszych dwóch postaci, czyli mojej i Wiktora, wywołuje na sali wybuchy śmiechu. Po latach pomyślałem, że w związku z tym warto zrobić taki duet: wysokiego i chudego oraz małego i pękatego. No i to cieszy się dużym powodzeniem i od paru ładnych lat występujemy razem.
 
Ma Pan kabaretowy wzór do naśladowania? Kogoś, z kogo czerpie Pan inspirację?
– Myślę, że warto wzorować się na przedwojennych artystach kabaretu. Wówczas tworzyli mistrzowie: Lopek Krukowski, Konrad Tom czy wspomniany już Marian Hemar. Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o Kabarecie Starszych Panów, Kabarecie Dudek: Edwardzie Dziewońskim, Wiesławie Michnikowskim, Janku Kobuszewskim, Wiesiu Gołasie.
Podobają mi się również młode kabarety, jak choćby Mumio.

Trudno jest dziś rozbawić publiczność?
– Szlachetnie rozbawić – trudno. Polska nie ma niestety szczęścia do tzw. elit. Po wojnie rządziła nami hołota. W momencie kiedy ta hołota w miarę się dokształciła, nastąpiła druga fala nuworyszów, byłych cinkciarzy, którzy zostali biznesmenami. Oni mają pieniądze i dyktują dziś, co ma chadzać na rynku. W związku z czym, ambitny kabaret musi gdzieś oscylować na granicy dobrego smaku, żeby zadowolić gusta tej niewybrednej publiczności, a jednocześnie, by za bardzo nie zaniżać poprzeczki.
Teraz powstało tak wiele kabaretów amatorskich, które szermują niewybrednym dowcipem, że aż żal serce ściska.
 
Super Duo występuje nie tylko w Polsce. Panów repertuar poznała już Polonia w wielu zakątkach świata. Czy Wasze poczucie humoru, Wasze dowcipy są inaczej odbierane poza granicami ojczyzny?
– Bez wątpienia, ta „stara” Polska, poza granicami naszego kraju jeszcze istnieje, choćby w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Australii, Szwajcarii. Tam, jak gramy, odbierani jesteśmy tak, jakbyśmy tego sobie życzyli.
W Polsce, oczywiście, także jesteśmy mile i łaskawie przyjmowani, aczkolwiek zdarzają się sytuacje, kiedy występujemy na dużych imprezach, obok np. amatorskiego kabaretu szermującego chwytami, do których my się nigdy nie zniżymy. Wtedy jest gorzej. Staramy się jednak nie zaniżać poziomu naszych programów, a wręcz odwrotnie – konsekwentnie go podwyższamy. Ważne jest, by ciągle edukować, aby zachowywać dobre tradycje kabaretów przedwojennych.
 
20 i 21 maja będą Panowie gośćmi specjalnymi Jubileuszu „Dziennika Polskiego” i „Tygodnia Polskiego”. Co tym razem zaprezentuje na scenie POSK-u Kabaret Super Duo?
– Na pewno zaprezentujemy najcenniejsze rzeczy wybrane z naszego repertuaru. Będą więc zarówno fragmenty rzeczy klasycznych, czyli Słonimski, Hemar, Tuwim, a także rzeczy współczesne pióra Marcina Wolskiego czy Wojciecha Młynarskiego. Nie zabraknie  ponadto pieśni Władimira Wysockiego, być może i Okudżawy.
Mam nadzieję, że przygotowany przez nas repertuar będzie smakował londyńskiej publiczności.
Dziękuję za rozmowę

 

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska