19/01/2006 14:32:11
- Powiecie, dlaczego? - skoro jest tutaj tak źle - po prostu nie zmienimy pracy, przecież Londyn ma wiele do zaoferowania. Odpowiedź jest prosta. Po pierwsze, wielu z nas ma spore problemy z angielskim. Po drugie, do tej pory nie mieliśmy zastrzeżeń, tylko ostatnio warunki zmieniły się na tragiczne, mimo że firma odnosi coraz lepsze wyniki finansowe - zaczęła opowiadać młoda Polka, prosząc, byśmy dla jej dobra, jej prawdziwe dane zachowali dla siebie.
Pralnia chemiczna
Firma, w której pracowała przez ostatnich kilka miesięcy, to amerykańska sieć pralni chemicznych, jedna z największych w Londynie. Oprócz Polaków zatrudia m.in.: Pakistańczyków i Nigeryjczyków. Pracują tam także Anglicy. Firma ma dwanaście punktów przyjmowania ubrań i fabrykę, która czyści wszystko dla londyńskich hoteli, sklepów Sainsbury oraz tych właśnie punktów. Ogółem pracuje tam około pięćdziesięciu osób. Dwa lata temu, tuż przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, nie było w niej ani jednego Polaka. - Logiczne. Jednak na dwa miesiące przed, właściciel postanowił z dnia na dzień wyrzucić połowę załogi, a na jej miejsce zaczął przyjmować Polaków. - Pracowaliśmy za minimum. Część z nas trochę na dziwnych zasadach, ale praca była - ujawnia kulisy zatrudnienia Marta.
Polaków przybywało
- Zaczął się napływ naszych rodaków i w mgnieniu oka więcej niż połowa załogi była pochodzenia polskiego. Z czasem, gdy zauważyli, że bardzo poważnie podchodzimy do pracy, wykonując ją bardzo solidnie i z większym poświęceniem niż dotychczasowi pracownicy, postanowiono zmniejszyć kadrę. - W zasadzie jeden Polak przypadł na dwóch dotychczasowych pracowników - zdradza z obawami, mimo że od listopada już nie pracuje, jej koleżanka - Agnieszka B. Jak obie zaznaczają, praca była już wtedy bardzo ciężka. Rotacja pracowników była ogromna jako, że nie każdy nadążał, a ludzie naprawdę potrzebowali w tym okresie pracy. No, ale jakoś to było... Aż pewnego dnia właściciel wpadł na pomysł kolejnych oszczędności wśród kadr. Obie rozmawiające z nami pracownice, tłumaczą, że zaczęło się coś, co ciągnie się do dziś. Wydłużanie czasu pracy, znikające godziny z wypłat, problemy z urlopami. Niektórzy pracowali po 260 godzin na miesiąc
Nasze małe piekiełko
W pracy zaczęło się, jak mówią, piekło. - Każdy musiał umieć wszystko. Byłyśmy przerzucane, co pięć minut z jednego zajęcia do drugiego, a praca, którą wykonywaliśmy była bardzo niebezpieczna. Często wymagała specjalistycznego przeszkolenia - wyjaśnia pani Agnieszka. - Praca przy chemikaliach czy maszynach pod ogromną temperaturą i ciśnieniem pary była bardzo odpowiedzialna - dodaje Marta. - Poza tym w firmie panowała olbrzymia presja. Nikt z nas nie miał podpisanych kontraktów, a pracowaliśmy tylko na application form i rejestracji w HO. Niewiele mogliśmy z tym zrobić sami. Już nie raz było tak, że jak ktoś robił problem, to się go wyrzucało - tłumaczy. - Teraz właściciel już przeszedł samego siebie. Nie dość, że warunki pracy są jak w więzieniu, bo nie chcę mówić, jak w obozie, on znowu wymyślił kolejny plan oszczędnościowy - ubolewa pani Agnieszka, dodając, że firma podpisywała kontrakty, które są wbrew prawu. Stawka roczna, według ich obliczeń, to 14 tys. funtów, przy minimum 60-70 godzinnym tygodniu pracy (sześć dni wraz z niedzielami). Stawka za godzinę, jak zaznaczały, waha się w granicach 4 funtów, czyli jest niższa niż najniższa krajowa. Poza tym, obie byłe pracownice tłumaczą, że kontrakt posiadał całą masę haczyków. - Jeżeli się nie pracuje 60 godzin tygodniowo, to ucinana jest wypłata o kilkadziesiąt procent, a w skład urlopu wchodzą niepłatne Bank Holidaye.
Podpisują, bo muszą
- Część osób z bardzo ciężką sytuacją finansową już je podpisało. Managent dał nam ultimatum, albo podpisujemy, albo usłyszymy podziękowanie za pracę. Jesteśmy wzywani na indywidualne rozmowy, na których wielokrotnie daje się nam to do zrozumienia. Już nie wiem, co mamy robić? Nawet jak odejdziemy, to znajdą się Polacy, którzy się na takie warunki zgodą. Tak nie może być - mówią z troską o innych rodaków. W firmie, jak się dowiedzieliśmy, dla obrony praw pracowniczych, w ostatnim czasie powstał już nawet związek zawodowy. Pytanie, czy uda się im coś wywalczyć...?
Właściciel nie chce komentować
Kiedy zatelefonowaliśmy do siedziby firmy z prośbą o skomentowanie doniesień, które usłyszeliśmy od Polek, natrafiliśmy na mur. W sekretariacie poinformowano nas, że właściciela nie ma. Kiedy zatelefonowaliśmy drugi raz, było podobnie, ale połącono nas z managent Karolain. - Nie będę się do tego ustosunkowywała - stanowczo oświadczyła kobieta. Gdy po raz kolejny poprosiliśmy o kontakt z właścicielem usyszeliśmy, znów to samo. Na prośbę o podanie telefonu komórkowego, reakcja była także przecząca. - Numeru nie podam. Szef rzadko jest, ale ja tego nie komentuję - tłumaczyła.
Katarzyna Reczek
Dane naszych bohaterek, na ich prośbę, zostały zmienione.
Gdy zauważyli, że bardzo poważnie podchodzimy do pracy, wykonując ją bardzo solidnie i z większym poświęceniem niż dotychczasowi pracownicy, postanowiono zmniejszyć kadrę. Teraz w zasadzie jeden Polak przypadł na dwóch dotychczasowych pracowników
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.
Poszukujemy lekarzy do polskiej k...
Poszukujemy obecnie lekarzy do dwóch polskich, renomowanych ...
Opiekun seniora care and support ...
Care and Support Assistant Domiciliary (różne lokalizacje: H...
Paczki do polski - najtaniej na w...
Szybki, tani i bezpieczny transport paczek oraz przesyłek na...