MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

08/01/2006 14:01:16

Wigilia bezdomnych Polaków w Londynie

Bałem się tego doświadczenia. Wigilia z bezdomnymi. Wigilia – a więc siedzenie przy wspólnym stole, wspólne spożywanie niekończących się 12 potraw, no bo Wigilia, więc nie wypada nie zjeść i wcześniej wstać od stołu, by uciec od krępujących, sztucznych rozmów...

Goniec Polski .:. Polski Magazyn w Wielkiej Brytanii

Dzielenie się opłatkiem. Życzenia przy tej okazji składane. Bez bezpiecznej bariery obiektywu i dyktafonu. Czego można życzyć bezdomnemu, którego się poznało przed chwilą? Żeby wypadło szczerze i miało jakikolwiek sens? Tak sobie rozmyślałem idąc na organizowaną po raz pierwszy przez The Upper Room Project Wigilię dla polskich bezdomnych mieszkających na londyńskich ulicach. Organizowaną, co warto podkreślić, nie 5 godzin przed „normalną Wigilią”, ale w czasie „normalnej” Wigilii. Wieczorem 24 grudnia.

Przyszedłem prawie godzinę przed rozpoczęciem, licząc, że włączeniem się w przygotowania wieczerzy zagłuszę niepokój i strach. Nie doceniłem organizatorów. Wszystko, albo prawie wszystko, było już gotowe. Kucharz Krzysiek dogotowywał ostatnią porcję uszek, a pozostali, czyli Halina, Ewa, Ania, Agnieszka, Andrzej i Kuba, zanim jeszcze zdążyłem się zorientować, że coś ewentualnie zrobić można, błyskawicznie to załatwiali. Pozostało bezczynne oczekiwanie na gości, ze śpiewającym w tle o wystrzeganiu się tych miejsc Lechem Janerką.
Wigilia miała rozpocząć się o 19.00. O tej godzinie, prawie jednocześnie pojawiło się blisko dwudziestu gości. Parę minut potem Anna Majcherek, pomysłodawczyni i główna organizatorka Wigilii, po krótkich konsultacjach z zebranymi dała sygnał do rozpoczęcia.
Niespodziewanie przed gości wyszedł Robert, jeden z tych, którzy mieli być w mojej wizji tego wieczoru cichymi, zagubionymi widzami, w ciszy i zamyśleniu nad swym losem konsumującymi potrawy. Wyszedł, co pogłębiło moje zadziwienie, w krawacie i białej koszuli. Widać było, że odrobinę zaskoczeni przebiegiem wydarzeń są również organizatorzy, nie była to więc z całą pewnością „spontaniczność zaprogramowana”.

Robert wziął tacę z opłatkiem. W przemówieniu, lepszym w moim odczuciu od tego, które swego czasu miałem okazję słyszeć z ust burmistrza Richmond, podziękował wszystkim zaangażowanym w organizację Wigilii osobom, ze szczególnym uwzględnieniem prowadzącego The Upper Room Amerykanina Bruce’a Marquarta i Ani Majcherek.
W swojej tępocie i lenistwie zapewne wysłuchałbym tych słów podziękowania siedząc, ale zebrani wokół bezdomni przy pierwszych słowach przemówienia jak jeden mąż wstali, wymuszając tym samym zrobienie tego, co wypada w takich chwilach i na mnie.
Po przemówieniu rozległa się burza oklasków, w których zgromadzeni goście jeszcze raz uczcili Bruce’a i jego pomocników. Przyszedł czas przełamania się opłatkiem.
Uśmiechy, mocne uściski dłoni, szczere spojrzenia w oczy, w których tańczą iskierki radości. Nic z oczekiwanego smutku i przybicia ciężkim losem. Żadnej chmurki na rozpromienionych twarzach. Jakby to było spotkanie dawnej klasy licealnej, a nie grona ludzi nie mających dachu nad głową. Żadnego jąkania się i konsternacji w głosach. Każdy miał komuś do powiedzenia coś miłego.

Zaczęła się Wieczerza. Krótka prezentacja najbliższych współbiesiadników. Poznałem siedzących naprzeciw „Andrjego” (pół Irlandczyka, pół Polaka, co Andrju podkreśla z upodobaniem) i Zibiego. Widać od razu – przyjaciół, rozumiejących się bez słów. Choć słów, trzeba przyznać, nie szczędzili, co czyniło ich wspaniałymi kompanami przy stole. W obowiązku zabawiać dziennikarza poczuł się również wygłaszający płomienne podziękowania Robert, który dosiadł się do nas grzecznie pytając, czy aby można.
Po pięciu wygłoszonych ciągiem przez przyjaciół zza stołu opowieściach, bynajmniej nie wigilijnych (przy dwóch musieli siedzące nieopodal damy prosić o chwilowe niesłuchanie, czym narazili się odrobinę Ani Majcherek, bo przekleństwa są w The Upper Room zabronione), bałem się, że od śmiechu popękają mi kąciki ust.
Jako że lubię swoje kąciki, rozejrzałem się w lekkiej panice po sali, szukając jakiegoś mniej aktorsko i wesoło usposobionego człeka, z którym dla odmiany mógłbym się przez chwilę nie śmiać, i trafiłem z deszczu pod rynnę, łapiąc groźny wzrok dwa razy szerszego ode mnie w barach „Topora”. Tym wzrokiem mnie zmylił. Miałem nadzieję (widząc wzrok groźny), zasłyszawszy wcześniej pseudonim, jak również wygłaszane z pamięci fragmenty „Krzyżaków”, na rozmowę ciężką i poważną.
Nadzieję, jak się okazało, płonną.

Po szybkiej prezentacji Topór zaczął opowiadać kawały. Gdyby opowieści o pękaniu ze śmiechu miały w sobie coś z prawdy, prawdopodobnie Wigilia w The Upper Room Project zakończyłaby się katastrofą, bo trochę zazdrośni o odebranie im słuchacza Andrju i Zibi również z uwagą kawałów Topora słuchali, licząc najwyraźniej, że pomiędzy jednym a drugim zrobi wystarczający długi wdech, by mu się wciąć ze swoją historyjką.
Wcięcie się Toporowi, być może stąd jego pseudonim, byłoby nie lada problemem, gdyby nie to, że świetne opowiadanie dowcipów to nie jedyna jego pasja. Drugą jest... kolędowanie. Ale nie kolędowanie statyczne, niemrawe, czy zawodzące, w tembrze głosu znanym ze zgrupowań moherowych beretów. Nie, takie kolędowanie nie interesowało Topora. Topór kolędował całym swoim wielkim jestestwem, wspierając każde wyśpiewywane na cały głos zdanie odpowiednią do niego gestykulacją. Miało to tę zaletę, że nawet nie znający dokładnie słów kolędy Bruce, mógł, opierając się jedynie na gestach, zrozumieć wymowę pieśni o narodzinach Pana i związanych z nimi perypetiach.
Trzeba przyznać, że dzielnie sekundowali Toporowi moi wcześniejsi rozmówcy, a i kilku innych biesiadników włączyło się w chórek, naprędce utworzony wokół solisty – Topora. Na twarzy Amerykanina Bruce’a, po odśpiewaniu przez „chłopaków”, jak mówi o nich Ania Majcherek, naszych polskich kolęd, rysował się niekłamany podziw, który i mnie w niejaką dumę, że kolegów-rodaków takich uzdolnionych mam, wprawił, nie powiem.

W międzyczasie przysiadł się do nas jeszcze „Chomik”, który wyjaśnił mi, że nie ma sensu posługiwać się imionami, bo z tym tylko problemy – bo jak ktoś ci dajmy na to powie, że spotkał Andrzeja, to się cały dzień potem głowisz, którego Andrzeja, bo znasz sześciu. A jak ci powie, że spotkał „Chomika” czy Andrjego to od razu wiesz, o kogo chodzi.
Po kolacji, na której wszyscy najedli się do syta, a niektórzy narzekali, że nawet do przesytu, znowu nie miałem okazji wykazać się pracą społeczną, bo teraz na wyścigi pomagali w sprzątaniu moi nowi znajomi.
Brzmi to wszystko zbyt landrynkowo i jakoś nieprawdziwie? Brakuje łez i prawdziwych ludzkich dramatów? Być może. Ale tak było. I to, że tak było tego wieczoru, to wcale nie oznacza, że za śmiechem i radością nie kryją się dramaty i oceany nieszczęść. Kryją się. A jakże. Ale cała klasa tych ludzi w tym właśnie, że mimo wszystko potrafią się śmiać i radować. Że dbali o to, bym ani przez chwilę nie dotknął tego nastroju, który jest w obrazie Jacka Malczewskiego „Wigilia na Syberii”. By samemu nie dotknąć tego nastroju, choć w jeden wieczór w roku. I, na ile mogę to oceniać, udało im się. A ilu z nas spuściło nosy na kwintę, bo zamiast Harleya znaleźli pod choinką skuter?

Zbigniew Drzewiecki

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska