MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

27/11/2005 10:15:10

Ujarzmić Wewnętrznego Krytyka

Wewnętrzny krytyk mieszka w każdym z nas. Atakuje w najmniej oczekiwanym momencie. Nie pozwala rozwinąć się twórczej inwencji, powstrzymuje przed realizacją ciekawych pomysłów, tłamsi marzenia. Podpowiada: nie dasz rady, nie nadajesz się, jesteś za głupi, za słaby, za mało umiesz. Wewnętrzny krytyk ma do nas podejście holistyczne, czyli czepia się wszystkiego z jednakowym zapałem: źle czujemy, źle myślimy, źle pracujemy, źle wyglądamy. Jeśli się z nim nie rozprawimy - zatruje, a może nawet zrujnuje nam życie.

Wewnętrznego krytyka psychologowie często nazywają też umniejszaczem, demonem, prześladowcą, strasznym ciężarem, który mieszka gdzieś w nas stale sprawdzając, oceniając, krytykując każde działanie. Pomimo że czas mija, my nie idziemy do przodu. Chociaż praca w knajpie uwiera i marzymy o zmianie, to nie robimy nic, bo umniejszacz wciąż się przypomina.

 - Wewnętrzny krytyk  to ten aspekt każdego z nas - mówiąc metaforycznie - ta część naszego “ja”, która krytykuje, negatywnie ocenia i podważa zasadność naszych działań, pragnień, przeżyć. To myślenie w stylu: “nie umiem”, “nie uda mi się”, “nie zasługuję na nic dobrego”, “nic wartościowego mnie w życiu nie spotka”, “jestem do niczego”. Myślenie to jest najczęściej nieświadome, więc tym groźniejsze, bo często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że właśnie tak myślimy i sabotujemy własne działania, upatrując przyczyn niepowodzeń w zewnętrznych okolicznościach – tłumaczy Małgorzata Rajchert – Lewandowska: psycholog, certyfikowany Mistrz NLP (naurolingwistyczne programowanie), psychoterapeutka specjalizująca się w hipnozie i hipnoterapii oraz systemowej terapii rodzin metodą Berta Hellingera.

Dodaje również, że Polacy, którzy wybrali życie poza granicami kraju, mają szczególnie trudną sytuację - są to obcy, nie na swoim terenie, często bez wsparcia rodziny, odcięci od korzeni. Nierzadko sytuacja zmusza ich do wykonywania pracy poniżej ich kwalifikacji, możliwości, aspiracji. Wszystko to uderza w poczucie wartości. Obniża pozytywną samoocenę.

Hal i Sidra Stone w książce pt. ”Wewnętrzny krytyk” piszą, że umniejszanie wartości można uznać za główną przyczynę zaniżonej samooceny, udręki psychicznej i powszechnego braku szczęścia. Umniejszanie jest strasznym doświadczeniem dla jednostki, a problem w rzeczywistości dotyczy nas wszystkich. Często wewnętrzny krytyk rozwija się już we wczesnym dzieciństwie. Rodzice, chcąc zapewnić sobie dobre samopoczucie, pragną zrobić z nas kogoś innego niż jesteśmy. Jeśli czujemy się kochani, akceptowani przez rodziców, mamy ich wsparcie w każdej sytuacji, obdarzają nas szacunkiem i wierzą w nas, to w dzieciństwie i dorosłym życiu my także będziemy wierzyć w siebie. Jeżeli to uczucie zaufania do siebie i pewności siebie nie zrodzi się w dzieciństwie, to potem bardzo trudno je zbudować – tłumaczy Rajchert-Lewandowska.

Dbam o siebie
Ewa pracuje w Londynie jako stylistka dla BBC. To praca na zlecenia. Raz jest jej bardzo dużo, a czasami trzeba czekać na ofertę tygodniami. Wtedy pilnuje trójki rozpieszczonych dzieciaków w dobrze sytuowanej angielskiej rodzinie mieszkającej na Chelsea.
Ewa, niewysoka szczupła brunetka, lubi otaczać się ładnymi rzeczami, dużą uwagę przywiązuje do wystroju otoczenia, jest estetką. Z wewnętrznym krytykiem zmaga się od dzieciństwa. Wychowała się w rodzinie z dwoma braćmi. Matka od małego jej powtarzała: „ucz się gotować, pomóż mi w kuchni, posprzątaj w pokoju, obierz ziemniaki”, podczas gdy jej bracia grali w piłkę na boisku. Nie rozumiała, dlaczego matka traktuje ją inaczej niż braci. Im wolno było wszystko, ona zawsze musiała zajmować się czymś, co nie dawało jej satysfakcji i przyjemności. Nawet w wakacje musiała mieć obowiązki, z których i tak wywiązywała się źle.

 - Matka zawsze była ze mnie niezadowolona, tylko umiała mnie krytykować. Mówiła: „przyłóż się, nie bądź leniwa, jak ty to robisz, daj, pokażę ci jak to robić dobrze - wspomina Ewa.

Całe liceum matka powtarzała jej, że ma krótkie nogi.

„Dziecko, nie noś spódnic, masz takie krótkie i grube nogi, a do tego te twoje wielkie stopy” – przypominała jej matka za każdym razem, kiedy ubierała spódnicę.

Najczęściej jest tak, że jeśli nie potrafimy znieść czegoś w swoim wyglądzie, z całą pewnością te słowa pochodzą właśnie od wewnętrznego krytyka. Krytyka cech fizycznych sprawia nam największy ból. Obelgi w stylu: masz za małe piersi, za szerokie biodra, okropne palce, wstrętną fryzurę, odstające uszy - uznajemy zawsze za prawdę.

Hal i Sidra Stone twierdzą, że wewnętrzny krytyk kobiety prawie zawsze jest silniejszy i bardziej natarczywy niż krytyk mężczyzny, co jest efektem tysięcy lat patriarchalnego sposobu myślenia.

– Moja matka wymarzyła też sobie, że mam studiować administrację, a mnie zawsze interesowała moda i wystrój wnętrz. Poszłam jej jednak na rękę. Po maturze zaczęłam studiować znienawidzoną od samego początku administrację. Nie pasowało mi to, czułam się stłamszona. Moje dwie najlepsze koleżanki z ogólniaka wyjechały do Włoch. W drugim semestrze nie dałam rady, poczułam, że muszę coś zmienić, zadecydować o swoim życiu. Powiedziałam w domu, że wyjeżdżam. A matka na to: “nigdzie nie pojedziesz, masz zostać i się uczyć, masz być magistrem i dobrze wyjść za mąż”. Miałam już tego dość - opowiada dziś 32-letnia Ewa.

Spakowała się w nocy. Następnego dnia rano miała autokar do Włoch. Bilet kupiła za swoje pieniądze, bo pracowała na pół etatu w osiedlowej bibliotece. Kiedy wychodziła z domu, wszyscy w rodzinie byli na nią obrażeni. Nikt się z nią nie pożegnał.

- Pamiętam, kiedy odjeżdżałam z dworca, to zobaczyłam moją matkę jak biegnie za autokarem. W ręku miała  siatkę z jedzeniem, której nie zdążyła mi podać. Popłakałam się, ale nie było już odwrotu. Musiałam wyjechać. Ten obraz biegnącej za autokarem matki stale do mnie powraca, ale nie żałuję, że wyjechałam. Dzięki temu zrozumiałam i poznałam siebie. Poukładanie się, pozbycie się kompleksów zajęło mi kilka lat. Przez pierwsze dwa lata we Włoszech pracowałam ciężko jako sprzątaczka, tylko po to, aby odłożyć pieniądze na wymarzony kurs stylizacji. Kiedy się już wreszcie tam dostałam, na zajęciach praktycznych z kompozycji prowadzący poprosił, aby wstały osoby z krótkimi nogami. Zgłosiłam się jako pierwsza. I wiesz, co? Ten wykładowca spojrzał się na mnie i powiedział: „ależ dziecko, gdzie ty masz te krótkie nogi?” Byłam w szoku, bo żyłam w przekonaniu, że nie jestem zgrabna, patrzyłam na siebie jak na małą osobę z krótkimi nogami. Dopiero na zajęciach okazało, że ja po prostu jestem niska, ale jak najbardziej proporcjonalna.

Ewa już we Włoszech zaczęła się uczyć angielskiego. Czytała po angielsku książkę Erica Butterwortha “Discover the Power Within You” (“Odkryj siłę w sobie”). Ta książka okazała się odkryciem, bo zrozumiała, że jej problemem jest brak poczucia własnej wartości.

 - Zrozumiałam, że wszystko, czego potrzebuję, mam w sobie - dodaje.

Wtedy też wymyśliła dla siebie ćwiczenie. Stworzyła listę pozytywnych informacji na własny temat i czytała ją codziennie rano i wieczorem.

 - Z czasem zaczęłam dopisywać kolejne punkty: np. jestem zgrabna, jestem punktualna, świetnie radzę sobie z kuchnią włoską, nie mam problemów z komunikacją, szybko się uczę języków obcych - wspomina. Od pięciu lat Ewa mieszka w Londynie. Stać ją na wynajem apartamentu, w którym mieszka ze swoim chłopakiem z Trynidadu.

 - Nie jesteśmy nawet zaręczeni, ale  mi to wcale nie jest do szczęścia potrzebne – przyznaje Ewa.

Do Polski jeździ raz, lub dwa razy do roku. Na święta lub na urodziny matki.

 - Moja relacja z matką jest przyzwoita, nie jest to jednak układ idealny. W Polsce się trochę kurczę, bo w domu słyszę: „źle żyjesz, po co znowu chcesz zmieniać pracę, kiedy wreszcie weźmiesz ślub, zostawi cię ten twój i zostaniesz starą panną”. Na szczęście mój wewnętrzny krytyk już tego nie słucha. Nauczyłam się wierzyć w siebie, chociaż kosztowało mnie to wiele. Dzisiaj znajomi mi mówią, że jestem egoistką, a ja tylko dbam o siebie, bo wyznaję zasadę, że najważniejsze jest zadbać o siebie, po to, aby mieć, z czego dawać – podsumowuje.

Słowo
Ewa potrafiła pomóc sobie samej, wiedziała jak uzyskać dostęp do własnych ukrytych możliwości, tzw. “wewnętrznych zasobów”, które posłużyły jej jako środki zaradcze do rozwiązania problemów nabytych jeszcze w dzieciństwie. To, że się przełamała, odważyła odciąć od toksycznej matki - nie znaczy, że stała się kimś innym, przeciwnie: oznacza to stanie się bardziej sobą, z możliwością wykorzystania całego swojego potencjału. Ewa pomogła sobie słowem. Powtarzała jak mantrę: jestem dobra, poradzę sobie. Intuicyjnie wyczuła, że słowo ma siłę uzdrawiającą.

Agnieszka Major, psycholog, która w Londynie prowadzi zajęcia z NLP (neurolingwistycznego programowania) pracuje z różnymi osobami: zagubionymi, z toksycznych rodzin, z niskim poczuciem własnej wartości, czy z tymi, którzy nie wierzą we własne siły. W każdym przypadku terapia słowem okazuje się skuteczna. Przyznaje, że rzeczywiście słowo ma uzdrawiającą moc. Na użytek swoich pacjentów ułożyła formułę: najpierw jest myśl, z myśli rodzi się słowo, słowo zamienia się w zachowanie, zachowanie w nawyk, a nawyk w temperament, temperament w osobowość.

Jak pomóc sobie słowem? To proste.

 - Powiedz do siebie każdego dnia jakiś komplement, np. mam ładne oczy, mam ładny głos, mam dobry akcent, kiedy mówię po angielsku. Pochwal też siebie, nie czekaj, aż zrobią to inni. Kiedy czujesz, że coś ci się udało, że zasługujesz na pochwałę, to podaruj ją sobie. Pomyśl: nie spodziewałem się, że tak dobrze mi z tym pójdzie. Poszukaj w sobie jakiegoś drobiazgu, szczegółu, który lubisz i nie zapominaj o tym, że go masz - doradza Agnieszka Major.

Pracuję nad sobą
 - Mam bardzo konkretne i jasno sprecyzowane marzenia. To obraz mnie samej za pięć lat. Widzę siebie w świetnie skrojonym kostiumie jak idę z teczką i małą torebką w stronę samochodu. Odwracam się i widzę moje dziecko i męża, którzy stoją w drzwiach naszego domu i machają do mnie, życząc szybkiego powrotu do domu - opowiada 28-letnia Beata, ekonomistka z Kamiennej Góry, która mieszka w Londynie od prawie trzech lat, a jej ulubionym miejscem jest Putney Bridge. Dlaczego?

 - Lubię obserwować zachód słońca nad Putney Bridge. Wygląda to tak romantycznie, szczególnie latem. Zupełnie nie po londyńsku. Tam nie czuć tego pośpiechu i tłumu ludzi ciągle gdzieś pędzących, popychających się – tłumaczy Beata. Mówi wolno dobierając słowa.

Beata pracuje jako asystentka w sklepie spożywczym na Wimbledonie, ale pomału przygotowuje się do zmian. Pracuje nad sobą, małymi kroczkami przełamuje lęki po to, aby od lutego zacząć kurs dokształcający i zmienić pracę.

 - Bardzo trudno było mi podjąć decyzję o tym, że najwyższy czas coś w moim życiu zmienić. Długo nie potrafiłam usiąść przed komputerem po to, aby napisać CV i nacisnąć klawisz: wyślij. Poczucie, że mój angielski jest nadal kiepski - to główna przyczyna, która mnie tak długo powstrzymała przed tym, aby zacząć działać. Bałam się też, że nie mam doświadczenia, że będę tak siedziała, wysyłała CV, a i tak na nic to się nie zda, bo nikt nie zainteresuje się moją osobą, ani moimi możliwościami - opowiada Beata, dla której sprawą najważniejszą jest zmiana pracy. Jej cel to stanowisko w angielskiej firmie marketingowej, w której mogłaby zajmować się czymś, co będzie przynosiło jej satysfakcję.

Jedno zdarzenie, które miało miejsce w pierwszych dniach po przyjeździe do Anglii, na długo podcięło jej skrzydła i sparaliżowało wiarę we własne siły i możliwości. Niemiłe wspomnienia do tej pory przeszkadzają jej i powracają jak bumerang za każdym razem, kiedy chce zrobić krok do przodu.

Pierwszego dnia po przyjeździe do Londynu kolega zabrał ją do Job Centre, aby tam zapoznała się z ofertami pracy. Wydrukowali kilka propozycji i razem podeszli do osoby, która miała im pomóc w skontaktowaniu się z potencjalnym pracodawcą.

- Pamiętam wzrok tego człowieka, patrzył na nas tak jakoś pobłażliwie. Dziwił się, że podeszliśmy razem, skoro tylko ja szukałam pracy. Kolega wyjaśniał, że to mój pierwszy dzień w Londynie i że mi pomaga. Sama też próbowałam odpowiadać na pytania. Pracownik Job Centre wziął bez wiary jedną z karteczek i zadzwonił do restauracji, w której mogłabym pracować jako kelnerka. Kiedy zgłosiła się kobieta, powiedział coś szybko i zaraz oddał mi słuchawkę mówiąc: “teraz porozmawiaj z tą panią i umów się na spotkanie”. Wzięłam słuchawkę i okazało się, że ja w ogóle nie rozumiem, co się do mnie mówi. Nie potrafiłam odpowiedzieć na zadawane pytania, milczałam i nic nie rozumiałam - wspomina Beata.

Ta sytuacja na długo pozostawiła w niej lęk przed rozmową przez telefon w języku angielskim. Dźwięk dzwoniącego telefonu w Londynie kojarzy jej się z lękiem i z sytuacją stresową. Długo nie podnosiła w ogóle telefonu ani w domu, ani w pracy. Pomimo że dzisiaj, po trzech latach w Londynie, jej angielski jest o wiele lepszy niż w początkowych dniach, to do tej pory boi się podnieść słuchawkę. Wypracowała w sobie pewną metodę.

 - Postanowiłam podnosić telefon tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne. Kosztuje mnie to wiele nerwów, pomimo że dzisiaj jestem w stanie bez problemów komunikować się w języku angielskim. Wiem, że to kompletnie irracjonalny lęk, ale pozostał we mnie, dlatego pracuję nad tym, aby się go pozbyć – wyjaśnia Beata.

Beacie pomału udaje się przełamać opór przed działaniem. Po kilku spotkaniach z psychologiem i po terapii systemowej Berta Hellingera poczuła przypływ pozytywnej energii.

 - Dotarło wreszcie do mnie, że marnuję czas. Kiedy zrozumiałam, że nie mam już wyjścia, usiadłam i zaczęłam wysyłać CV, chociaż nadal zdarza mi się usłyszeć wewnętrzny głos krytyka: „ty sobie nie dasz rady, jesteś za słaba, żeby pracować z Anglikami w firmie marketingowej”.

Czytam opisy ciekawych ofert pracy i chociaż zakres obowiązków mi bardzo odpowiadał, to nie chcąc wystawić się na pośmiewisko, nie wysyłam CV. W takich sytuacjach mówię sobie: „basta, muszę wykorzystać szansę”. Nauczyłam się myśleć w mniej krytyczny sposób. Powtarzam sobie, że dam radę. Tłumaczę to tym, że gdyby mój obecny pracodawca twierdził, że się do niczego nie nadaję, to nie dałby mi przecież pracy, którą teraz wykonuję. Łatwiej jest też myśleć, że nawet, jeśli się nie uda, to będzie to kolejne doświadczenie, które mnie czegoś nauczy – opowiada Beata, która sama też zauważa, że kiedy już musi coś zrobić, sprawdzić się w czymś nowym, to na ogół świetnie jej się to udaje, nie popełnia głupich błędów i szybko się uczy.

Zastanawia się, skąd ma takie opory, tyle obaw i lęku?

 - Może po części dlatego, że zabrakło w moim życiu pozytywnej motywacji, którą dają rodzice powtarzając: dasz sobie radę, jesteś dobra, ja w ciebie wierzę. Nie usłyszałam żadnej zachęty, o której Anglicy mówią: go for it. Nie byłam też przez rodziców krytykowana. Nie usłyszałam: ” jesteś beznadziejna, do niczego się nie nadajesz”. To trochę jest tak, że kiedy nie słyszysz ani krytyki, ani zachęty, nikt ci nic nie mówi, to w pewnym momencie nie wiesz, co myśleć, nie wiesz, czy jesteś dobra, czy zła – wyjaśnia Beata.

Nierzeczywiste przeszkody
Lęk przed rozmową przez telefon w języku angielskim, jak w przypadku Beaty, może stworzyć nierzeczywiste przeszkody, wyolbrzymić je, a nawet zmusić do wycofania się z sytuacji, która nie jest zagrożeniem.

Rezygnowała z ciekawych ofert pracy, bała się wysłać CV, zadzwonić, wyjść szansie naprzeciw. Wewnętrzny krytyk był silniejszy, podpowiadał, aby schować się w kąt i nic nie robić.

 - Był czas, że rzeczywiście oddałam władzę nad sobą wewnętrznemu krytykowi. Za tą decyzją stał strach i brak wiary w siebie. Na szczęście, po części dzięki pracy z psychologiem,  znam już odpowiedzi na najważniejsze pytania:  czego się boję i dlaczego się boję – dodaje Beata.

Pokonać lęk
Lęk przed zmianą, przed czymś nowym, nieznanym jest czymś absolutnie naturalnym w naszym życiu – wyjaśnia Rajchert-Lewandowska. Często działamy w myśl zasady „lepsze znane piekło, niż nieznany raj”. Nie chcemy zmian, bo boimy się niewiadomego. Stopień natężenia lęku jest sprawą indywidualną. Niektórzy z nas mimo obaw podejmują wyzwania, podczas gdy inni stoją w miejscu sparaliżowani lękiem. Lęk, który nie pozwala na realizowanie zadań, zawsze wiąże się z małym poczuciem wartości i niewiarą we własne siły.

- Samemu trudno uporać się z takim lękiem. Z pomocą przychodzi tu psychoterapia. Jednak pozbycie się lęków jest też możliwe bez terapii np. w momentach życiowych przełomów lub kiedy jesteśmy zakochani i wzrasta poczucie własnej wartości i atrakcyjności. Wtedy bywa, że ludzie podejmują się zadań, których normalnie by się nie podjęli - podsumowuje Rajchert – Lewandowska.

Stres mnie motywuje
Ginger jest bardzo wysoki, pogodny i wygadany. Prowadzi w Londynie własną firmę. Ma swoich ludzi, robią instalacje elektryczne. Ostatnie sześć miesięcy było trochę „dołerskich”, to ze względu na małą ilość zleceń. Potracił kilku dobrych pracowników. Nie mógł ich dłużej trzymać, bo nie było dla nich pracy – odeszli. Ostatnie dwa tygodnie zrobiły się znowu kolorowe, bo zadzwoniło trochę osób, pojawiły się nowe kontrakty.

Ginger nawet, kiedy opowiada o życiowych załamaniach czy przejściowych problemach, to czuć w jego głosie optymizm, przekonanie, że tak naprawdę wszystko jest do zrobienia – trzeba tylko chcieć i wiedzieć jak. Dobrze mu z oczu patrzy, wywiera pozytywne wrażenie.

 - Ludzie mi ufają, pewnie dlatego, że mam wieczny uśmiech na twarzy. Nawet jak mnie boli, to się śmieję. Uśmiech zawsze robi swoje. Widzę to szczególnie w Anglii. Ludzie wolą gadać z kimś uśmiechniętym, niż z jakimś posępnym, nadętym gościem – przekonuje Ginger.

Nie lubi bezczynności. Potrzebuje „action”, musi być ciśnienie.

Sytuacje stresowe powodują, że ma jeszcze więcej siły do działania. To już się sprawdziło w szkole średniej. Zawsze miał zaległości z nauką, dopiero, kiedy się uzbierało i trzeba było coś zrobić w krótkim czasie, wtedy się sprężał. Najbardziej motywacyjnie działa na niego stres. W sytuacjach stresowych spełnia się najlepiej, działa efektywniej.

 - Rzeczywiście stres jest czymś motywującym, nie powoduje u mnie, że siadam na fotelu i się trzęsę czy obgryzam paznokcie. Może obgryzam, ale też działam.

W Polsce prowadził dużą firmę zajmującą się instalacją elektryczną. Zrobił robotę jako podwykonawca dla firmy, która też była wykonawcą. Środkowa firma się wyłożyła, a on nie miał umowy z inwestorem. Przepadły pieniądze.

 -  To był 1997 rok. Wtedy to było około 20 tysięcy złotych. Jak na tamte czasy dla 24-latka to było dość dużo szmalu. Sytuacja ta zmusiła mnie, aby przyjechać do Londynu. Kiedy tu wylądowałem, miałem długów na prawie 9 tysięcy funtów. Pierwsze dwa-trzy lata w Anglii to była ciężka harówka – wspomina.

Kiedy wyjeżdżał do Anglii, wszyscy mu mówili: „ty się stary nie nastawiaj na elektrykę, musisz brać to, co jest”. Nawet nie dopuszczał do siebie takiego scenariusza, że po przyjeździe do Anglii stanie gdzieś na zmywaku. Wręcz przeciwnie, powtarzał sobie: „jestem elektrykiem, w Polsce już to robiłem, nawet dobrze. To, że mi nie zapłacili, to nie moja wina, tylko był cowboy pośrodku, który się wyłożył.”

Pracę znalazł już w pierwszym tygodniu. Caůkiem dobrze půatnŕ, Ł50 dniówka.

 - Pojechałem na Earls Court. Tam na lewo, przy drugim wyjściu jest wnęka i ściana z ogłoszeniami. Znalazłem ogłoszenie po angielsku: szukam elektryka do ciężkiej pracy, dobrze płacę. Pomyślałem, że skoro zrozumiałem to ogłoszenie, to warto zadzwonić. Język pokaleczyłem wtedy nieźle, później mi to powiedział boss, że zamiast „electrician”, to powiedziałem „electrical” co brzmi: „Cześć – jestem instalacją elektryczną”.

Andy, mój pierwszy pracodawca, nieźle mnie gnębił. Może dlatego, że był niskiego wzrostu, jakieś 30
centymetrów mniejszy ode mnie? Potrafił wpaść do domu, w którym zakładaliśmy instalację i pozrywać wszystko ze ścian, wyzywał i kazał robić wszystko jeszcze raz od początku. Pracowałem u niego 9 miesięcy i pomimo tego, że mnie traktował wstrętnie, to wyniosłem z tej pracy dobrą szkołę, bo tutejsza elektryka różni się od polskiej – wspomina Ginger.

Z czasem nawiązał dobre kontakty, np. z Garym, dzięki któremu poznał dużego potentata. Żeby go do siebie przekonać, zaproponował pracę za darmo - tylko po to, aby pokazać, że na wiele go stać.

 - Na dzień dobry zapytał mnie o angielskie kwalifikacje. Mówię mu szczerze: „nie mam angielskich papierów elektryka”. Słyszę: „to nic z tego nie będzie, nie mogę cię wziąć”.

Nie dałem za wygraną. Wiedziałem, że facet ma dużo i dobrą robotę, że ma dobre ceny. Zaproponowałem mu układ: „daj mi zrobić np. trzy flaty. Zrobię ci je za darmo, nie wezmę żadnych pieniędzy. Tydzień tak popracuję, a ty zobaczysz czy ci się moja praca odpowiada. Pokażę ci, na co mnie stać, a ty sam stwierdzisz, czy ci się podoba czy nie”.

Trzeciego dnia kończył z kolegą już drugi flat. Boss przyszedł i nie wierzy. Zamurowało go. - I tym go urzekłem – opowiada.

W 2002 już robił na cenę. Po dwóch latach spłacił prawie wszystkie długi. Dzisiaj zatrudnia 20 osób, radzi sobie świetnie i dobrze o tym wie. Czemu to zawdzięcza?

 - Na pewno duże znaczenie ma to, że jestem jedynakiem. Jak mnie ludzie poznają i dowiadują się, że jestem jedynakiem, to nie chcą wierzyć. Czytałem kiedyś artykuł, że są dwa rodzaje jedynaków: jedni są bardzo rozpieszczeni, a drudzy są wychowywani tak, że pod blokiem sami muszą walczyć o swoje. Ja należę do tej drugiej grupy. Zawsze byłem duży i na osiedlu trochę się mnie bali, rzadko mnie zaczepiali. Poza tym znam swoją wartość. To chyba matka mnie tak nauczyła. Powtarzała: „ potrafisz, dasz radę, stać cię na więcej. Chciej i działaj”. Nigdy nie usłyszałem od rodziców, że jestem głupi czy „useless”. Wewnętrzny krytyk? A co to takiego? Jestem pewny siebie, wierzę w to, co robię i nie poddaje się. Chcę więcej i ciągnę do góry. Jak przyjeżdżałem do Anglii, miałem konkretny cel: spłacić długi. Kiedy się z tego wywiązałem, postawiłem sobie kolejne cele: własna firma i dom. Udało się. Uczę się na błędach. Popełniam je, czasem wielkie i wiele mnie one kosztują, ale są też po coś. Następnym razem będę ostrożniejszy. Jak ktoś raz się sparzy, to później już uważa. Naprawdę, olewam mojego wewnętrznego krytyka. Ludzie często o mnie mówią, że jestem z tych, co jak ich wyrzucisz drzwiami, to wrócą oknem – śmieje się Ginger.

Wyobraź sobie taką sytuację. Siedzisz przed telewizorem i oglądasz program o Nowej Gwinei - i właśnie przypomniało ci się, że twój przyjaciel Waldek właśnie wrócił z Nowej Gwinei. Wewnętrzny krytyk krzyczy: jesteś beznadziejny, denny, widzisz, Waldek może, a ty? Do niczego się nie nadajesz, nawet do tego, żeby pojechać i zwiedzić jakąś wioskę w sąsiedztwie, a co dopiero Nowa Gwinea.
A może być i tak: Zobacz, Waldek pojechał, więc i ty możesz. Odwagi.

Joanna Biszewska

Terapia systemowa Berta Hellingera
Metoda ustawień rodzinnych przeznaczona jest dla osób mających problemy w rodzinie, ale nie tylko. Metodą ustawień można też pokonać lęki, rozprawić się np. z wewnętrznym krytykiem. Choć często problemy, czy to rodzinne, czy też osobiste jawią się jako nierozwiązalne, to ustawienie w bardzo konkretny sposób przywraca porządek w systemie rodzinnym, w sytuacjach konfliktowych lub kryzysowych.
Bert Hellinger, twórca metody konstelacji rodzinnych, odkrył, że to, co dzieje się w rodzinie ma kluczowy wpływ na jednostkę i decyduje o jej zdrowiu i powodzeniu w życiu. Dotyczy to zarówno rodziny pochodzenia (rodzice, rodzeństwo, dzieci), jak i rodziny aktualnej (mąż, żona dzieci).
Czy chcemy tego, czy nie, czy wiemy o tym, czy też nie, jesteśmy częścią całości, należymy do systemu, jesteśmy połączeni z naszymi krewnymi żyjącymi, nawet pomimo dzielących nas geograficznych odległości, a także, mimo iż nie widujemy się z nimi często ( a czasem wcale). Jesteśmy połączeni także ze zmarłymi członkami rodziny, nawet z tymi, których nie poznaliśmy, bo należą do odległych generacji.
Metoda Berta Hellingera zakłada, że każdy członek rodziny, żywy czy umarły ma takie samo prawo do przynależności do systemu. Rodzina jawi się tutaj jako żywy organizm, pole energetyczne, rządzące się własnymi prawami, w którym każda należąca do niej osoba posiada swe miejsce.
Zrozumieć ustawienia rodziny i ich tło (fragment pochodzi z książki Bertolda Ulsamera „Bez korzeni nie ma skrzydeł, systemowa terapia według Berta Hellingera”, wyd. SURSUM, Wrocław, 2003).

Osoba, która po raz pierwszy jest obecna przy ustawieniu rodziny, ze zdziwieniem stwierdzi, że właściwie nie jest w stanie uciec od uczuciowego uczestniczenia w tym zjawisku. Przebieg ustawienia nie jest jej obojętny, czy tego chce, czy nie.

„Wiedzące pole”
Ustawienia rodziny wykorzystują coś zupełnie nowego, co dotychczas nie było świadomie zauważone w żadnym kierunku terapeutycznym. Jest to fenomen, zjawisko, które po raz pierwszy zostało określone jako „wiedzące pole” przez Albrechta Mahra. Bez zrozumienia tego fenomenu nie można zrozumieć i pojąć pracy z ustawieniami rodziny.
„Wiedzące pole” znaczy tyle, że reprezentanci otrzymują dostęp do wiedzy osób, których miejsca zajęli. Jako te osoby odbierają uczucia i relacje ustawianej rodziny. Reprezentanci nawiązują kontakt z głębszą warstwą lub prawdą związków w obcym systemie – zjawisko dotychczas niewyjaśnione.
Osoba, która ustawia, zawsze słucha z ogromną uwagą tego, co przekazują reprezentanci. Bardzo rzadko zdarzało się, że odrzuciła przekazywane informacje jako nietrafione. Raczej jest zaskoczona prawdziwością słyszanych wypowiedzi, nawet, jeżeli są sprzeczne z powierzchownymi zachowaniami w jej rodzinie. Choć brzmi to niewiarygodnie, w ustawieniach rodzin całkowicie obcy ludzie stają się kanałem prawdy o danym systemie.
Jak to działa? Wyobraź sobie, że jesteś w grupie, aby ustawić swoją rodzinę. Dotychczas nieznany ci uczestnik ustawia jako pierwszy, wybiera cię jako reprezentanta i wskazuje ci miejsce.
Gdy stają również inni członkowie rodziny, ty wczuwasz się w swoje miejsce i nagle zaczynają ci drżeć nogi. Odczuwasz sympatię do siostry stojącej naprzeciw i niechęć do brata stojącego z boku. Zapomniana i wykluczona z rodziny ciocia zostanie ustawiona naprzeciw ciebie. Nagle w oczach pojawiają ci się łzy i czujesz niesamowitą miłość do tej nieznanej ci osoby.
To brzmi niesamowicie i jest tak niezwykłe, iż najpierw pojawia się sceptycyzm. Na zdrowy rozum trudno się z tym zgodzić, wątpliwości wydają się uzasadnione. Naturalnie, również wątpiący widzi, że reprezentanci reagują i że pojawiają się gwałtowne uczucia. Może to autorytet terapeuty prowokuje takie reakcje? „Czysta manipulacja” usłyszałem raz od rozgniewanego obserwatora po ustawieniach.
A może chodzi o autosugestię, a reprezentanci przenoszą swoje uczucia z własnej rodziny i potem coraz mocniej wchodzą w ustawienie? Jednak często pojawiają się reakcje, które nie mają nic albo mają niewiele wspólnego z rodziną reprezentanta.
Nasz rozsądek i nasze dotychczasowe doświadczenie są naszymi najważniejszymi punktami odniesienia w ocenianiu świata. Ustawienia są dla większości ludzi sprzeczne z dotychczasowym obrazem świata. Interesujące, że laikom jest zwykle łatwiej zaakceptować zjawisko ustawień. Trudniej przychodzi to specjalistom z dziedziny psychologii, którzy dotychczas nie spotkali się z tym fenomenem. Cały bagaż wiedzy przeszkadza im bez uprzedzeń obserwować nowe zjawisko.

Więcej informacji:www.hellinger.pl

* * *

Psycholog Agnieszka Major
 z doradztwa psychologicznego NLP Gate prowadzi coaching, psychoterapie, trening rozwoju osobistego.
 4 grudnia odbędzie się dwugodzinne spotkanie w postaci warszatu.
W połowie stycznia będzie można wziąć udział w grupie terapeutycznej i w dniach 3-4 marca w II edycji grupowego treningu rozwoju osobistego, ustawienia wg metody Berta Hellingera
Agnieszka Major prowadzi również warsztat angielski z nlp - termin zależy od zebrania się grupy.
Zainteresowani mogą kontaktować się z psycholog Agnieszką Major pod numerem: 078 3237 6622 lub drogą mailową pisząc na adres: psycholog-nlp@wp.pl

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska