MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

14/10/2005 07:39:27

Przyszłość "dziennika"

Mimo cudownej złotej jesieni jestem przygnębiona – prawdopodobnie jak większość osób, które przeczytały książkę Rafała Ziemkiewicza o okropnym tytule – „Polactwo”. Jest to termin, jaki ten dziennikarz ukuł dla ogromnej części społeczeństwa polskiego – dla tych, którzy mimo deklaracji „miłości do ojczyzny” palcem nie kiwną, żeby tej ojczyźnie pomóc – od wykręcania się od głosowania począwszy. Autor nie tylko brutalnie analizuje przykłady polskiego „tumiwisizmu” za czasów komuny, ale – co ważniejsze – zastanawia się również, jakim cudem przez te kilkanaście lat wolnej, demokratycznej Polski zmarnowano tak wielką szansę odbudowy kraju

Dziennik Polski

Ziemkiewicz obciąża odpowiedzialnością nas wszystkich: „jako syn polskiego chłopa nie myślę sobie zakładać tłumika i wstrzymywać się od pisania o polactwie prawdy, nie myślę kombinować, komu ta prawda służy i kogo uraduje, a kogo zmartwi. Nic mnie to nie obchodzi. Obchodzi mnie mój kraj i to, jak wygląda. A wygląda tak, że tylko rzygać. I wiem, dlaczego. I o tym właśnie tu piszę”.

Dosadny język, często obraźliwy. Ale logiczna, brutalnie uczciwa wiwisekcja nas wszystkich wydała mi się tak bolesna i przerażająca – dlatego, że całkowicie przekonująca.

Jestem przygnębiona, ponieważ widzę jasno, jak pod tę ponurą analizę dają się podciągnąć wszyscy, łącznie z polską emigracją rozsypaną po świecie – nawet wojennym pokoleniem, które nie ma wykrętu, że zostało wypaczone półwieczem komunistycznej mentalności „czy się stoi, czy się leży, trzy tysiączki się należy”…

Nienawidzę uogólnień i dlatego z góry przepraszam te rzesze wspaniałych rodaków, dzięki którym polska społeczność w Anglii przetrwała – tysiące entuzjastów, którzy budowali i prowadzili polskie kluby, związki, szkoły, biblioteki i inne instytucje, które do tej pory nas spajają. Ale te „rzesze” to, między Bogiem a prawdą, istne krople w morzu: to garstka społeczników, którzy, prawie zawsze dużym kosztem życia prywatnego sami ciągnęli ten patriotyczny wóz – z autentycznego poczucia obowiązku wobec ojczyzny. Ale bynajmniej nie przy oklaskach wdzięcznych rodaków. Rodacy – te właśnie naprawdę „wielkie rzesze” – z reguły wolą zrzędzić i krytykować, niż zawinąć rękawy i przyłączyć się do działania. Nawet ci, którzy jako nie zasymilowana społeczność, bez tych polskich instytucji istnieć by nie mogli.

Piszę o tym, ponieważ dramat ostatnich tygodni związany z walką o przetrwanie „Dziennika” jest odzwierciedleniem tego naszego wielkiego narodowego problemu – braku zaangażowania w sprawy, które dotyczą nas wszystkich.

Najpierw padł nowy „Tydzień”, wskutek czego na powierników Polskiej Fundacji Kulturalnej posypała się lawina oburzeń i oskarżeń. Tak się składa, że w ciągu ostatnich lat poznałam kilkoro z nich i wiem, co ta społeczna, niestety, praca oznacza w praktyce. Wiem, jak mało czasu na „zwyczajne życie” zostaje – na przykład – Wiktorowi Moszczyńskiemu, który większość czasu po pracy na chleb dla rodziny poświęca – bezinteresownie – sprawom polskim. Toteż, kiedy czytałam jego „kajający się” artykuł w „Dzienniku” (30.09), ogarnęła mnie fala współczucia – i zdenerwowania.

Nie znam się na finansach i nie rozumiem zasad, na jakich działają PFK, PAFT i „Dziennik” – ale podejrzewam, że może rzeczywiście powiernicy „pośliznęli się”, popełnili błąd, może nawet kilka – ale w końcu nie są profesjonalistami. Wygląda na to, że decyzja o nowym, luksusowym wydaniu „Tygodnia” była wynikiem zbyt optymistycznej oceny polskiego rynku, że nie przeprowadzono przedtem profesjonalnego badania rynkowego: liczono na to, że na tak dużą emigrację znajdą się czytelnicy zainteresowani bardziej intelektualną prasą.

Powiernicy pomylili się – ale może świadczy to gorzej o nas, jako polskiej społeczności w Anglii niż o nich, którzy po prostu mieli o naszych intelektualnych potrzebach zbyt dobrą opinię. Postawili bardziej na nos niż na kosztowne ankiety. Czy znaczy to jednak, że tym błędem – kosztownym, to prawda – zasłużyli sobie na zarzuty o bezmyślnym wyrzucaniu polskich pieniędzy, a nawet insynuacje pod adresem ich osobistej uczciwości? Najwyraźniej powiernicy – a na pewno już ich rodziny – mieli dosyć patriotycznej działalności i część z nich złożyła rezygnację z Rady Powierników Polskiej Fundacji Kulturalnej. Los „Dziennika” wisi na włosku…

Na ratunek spieszy Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, by zapobiec prawdziwej tragedii. Bo przecież po ostatnich kilku latach borykań „Dziennik” nareszcie stanął na nogi – chociaż początkowo przejęcie redakcji przez Grzegorza Małkiewicza wcale nie wróżyło tak dobrego końca. Usunięcie z tytułowej winiety słów „Dziennik Żołnierza” było wysoce kontrowersyjnym pociągnięciem, ale jednocześnie sygnałem, że gazeta „otwiera się” na nowych czytelników, że chce przyciągnąć nowe pokolenie Polaków, nie zapominając jednak o korzeniach. W końcu tytuł tej gazety, kiedy powstała w 1940 roku, brzmiał – „Dziennik Polski”.

Nowe oczywiście nie musi znaczyć złe – ale tak było to odbierane przez wielu dotychczasowych czytelników. Przerażeni usunięciem „Żołnierza” i naborem młodych dziennikarzy, w większości urodzonych „pod komuną” (a więc z góry niegodnych zaufania) wielu czytelników starszego pokolenia automatycznie spisało „Dziennik” na straty. Ja sama, po cichu, byłam zaniepokojona, że w swoim entuzjazmie i misji odnowienia gazety zainteresowania starszych czytelników zostaną pominięte.

Że tak się nie stało, świadczy o wrażliwości nowej redakcji i nowego narybku dziennikarzy. Okazało się, że jednak ci „z PRL-u”, wychowywani często w nadmiarze opowiadań o wojennej martyrologii potrafili, mimo to, otworzyć się na tutejsze wojenne pokolenie i dostrzec w tych ludziach nosicieli historii, tak często im samym prawie nieznanej (myślę przede wszystkim o sprawach syberyjskich). Potrafili również zrozumieć, że jest to pokolenie, które przecież ten „Dziennik” urodziło i ukształtowało, i w związku z tym uszanować jego potrzeby – kontynuując tak ważne dla tego czytelnika sprawozdania z Opłatków, uroczystości związkowych i tym podobnych imprez.

Cały czas towarzyszyła wszystkim świadomość, że to tylko połowa walki o „Dziennik”: aby przetrwał, potrzebni byli również młodsi czytelnicy – łącznie z tymi z Polski, na czasowym tutaj pobycie. Na nich również otworzyła się redakcja i gazeta z dnia na dzień stawała się pismem coraz bardziej nowoczesnym. Jeżeli jej prenumerata nie skoczyła automatycznie do góry jest skutkiem tego, że na przyciągnięcie młodzieży potrzeba czasu, że pojawiły się na rynku inne, darmowe pisma, zaprogramowane głównie na młode pokolenie, a także i tego, że wielu wiernych czytelników odeszło od nas na zawsze.
Czyli wbrew pesymistycznym prognozom udało się młodej redakcji znaleźć delikatną równowagę: owszem, na pewno wielu czytelników wzdycha dalej do starego „Dziennika Żołnierza”, ale jest to sentyment podobny do tęsknoty za młodością czy za urokami Kresów. Z listów do redakcji – i z moich rozmów prywatnych – wynika, że bardzo wielu ludzi (może nawet większość?) trzeźwo oceniało potrzebę transformacji „Dziennika” i uważa, że dokonana została subtelnie i skutecznie.

Ostatnie wstrząsy o mały włos nie zrujnowały tego wielkiego grupowego wysięku redakcji. Dzięki interwencji Stowarzyszenia Polskich Kombatantów gazeta ma być chwilowo uratowana – i za to wielkie dzięki dla SPK, myślę, że od nas wszystkich. Ale to na pewno nie koniec: trzeba wyciągnąć z całej sagi praktyczne wnioski na przyszłość. Po pierwsze, wydaje mi się, że należy za wszelką cenę unikać dyskusji o „Dzienniku” w kategoriach walki pokoleniowej. Jak wspominałam wyżej, redakcja ze swej strony zdała egzamin na tym polu i – wbrew wszelkim obawom – nie „wyrwała” gazety z rąk jej dotychczasowych właścicieli. Tym samym powinna była zarobić sobie na większe zaufanie organizacji reprezentujących polską społeczność w Wielkiej Brytanii, które powinny teraz oddychać z ulgą, że znaleźli się ludzie, którzy powoli, ale skutecznie przejmują pałeczkę.

Tymczasem słyszę niepokojące głosy, z których wynika, ze „pałacowy przewrót” należy wykorzystać dla przywrócenia gazecie dawnego charakteru. Ale przecież taki powrót do starego eliminowałby możliwość drukowania artykułów interesujących młodsze pokolenie, automatycznie odstraszając w ten sposób z takim trudem zdobytych nowych czytelników.

I tak można by wkoło Macieju – tylko, że w końcu nie stanie „wariatów”, którzy zechcą ten wóz dalej ciągnąć. Grupka dziennikarzy, których zdołał zgromadzić wokół siebie Grzegorz Małkiewicz, którzy z trudem wiążą koniec z końcem na dziennikowych stawkach, stukający swoje artykuły często po nocnej harówce na chleb, to grupka ludzi napędzanych prawdziwym entuzjazmem – podobnym zresztą temu, który był motorem działań wojennej emigracji. To, że udało się taką grupkę zebrać, szczególnie w dzisiejszych, materialistycznych czasach, zakrawa na cud – i prawdziwym grzechem byłoby tego nie docenić, a co gorsza – pozwolić im odejść.

Przypuszczam, że nie ma co się łudzić: jeżeli teraz, po tylu przejściach, „Dziennik” padnie, bo przez powrót w przeszłość straci dzisiejszych i przyszłych czytelników, to nic już go nie wskrzesi. Dziecko powojennej polskiej emigracji, rezultat wieloletnich wysiłków setek wspaniałych ludzi zostanie zaprzepaszczony. Tylko że wtedy nie będzie już usprawiedliwień, że to nie ma nic wspólnego z „polskim charakterem”… Bo ma.
Jagna Wright

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska