MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

14/10/2005 07:38:23

Pomagam, więc jestem

Tysiące wolontariuszy każdego dnia pomagają innym ludziom. Powody, dla których dobrowolnie i bezpłatnie opiekują się drugim człowiekiem bywają tak różne, jak różni bywają sami wolontariusze. Bez udziału fotograficznych fleszy, bez medialnego rozgłosu, bezinteresownie dają świadectwo własnej wrażliwości i dojrzałości. Najczęściej młodzi i niedoświadczeni, ale za to pełni wiary, poświęcenia i miłości. Bez otwartego serca trudno bowiem pomagać człowiekowi, któremu trąd zdeformował ciało. Bez otwartego serca trudno też zrozumieć opowieść pewnej dwudziestolatki...
Drugi koniec świata
Wychodząca w Londynie „Gazeta Niedzielna” jeszcze do niedawna drukowała listy dziewczyny wysyłane z podróży po krajach Dalekiego Wschodu. Kiedy czytałem słowa Weroniki pomagającej osieroconym dzieciom w krajach oddalonych o tysiące kilometrów stąd, mój podziw mieszał się z zawstydzeniem: Co robiłem, kiedy byłem w jej wieku? O czym myślałem? Komu pomagałem?

Po ośmiu miesiącach, autorka wspomnianych listów wróciła do Londynu. W umówionym miejscu, tuż przy stacji metra King Cross, wita mnie uśmiechnięta dziewczyna. To właśnie ona, Weronika Tobiasiewicz.

– Ostatnie dwa lata były dla mnie bardzo trudne. Na białaczkę zmarł mój brat, Grzegorz. Choć był młodszy o rok, chodziliśmy do jednej klasy i spędzaliśmy ze sobą naprawdę dużo czasu. Po jego śmierci nie chciałam od razu iść na studia. Nie byłabym w stanie normalnie się uczyć. Postanowiłam więc, że wyjadę. Miałam odłożonych trochę pieniędzy, które zarobiłam pracując w kilku różnych miejscach. To nie miały być jednak żadne wakacje. Chciałam dotrzeć na drugi koniec świata, ale nie w sensie geograficznym. Anglia jest bardzo bogatym krajem, gdzie ludzie często nie doceniają tego, co mają, jak żyją, co jedzą. Przeciwieństwem są Indie. Tam właśnie postanowiłam pojechać. Kiedy dowiedziały się o tym moje koleżanki, powiedziały, że... jestem stuknięta. Niektóre zaś twierdziły, że góra po dwóch tygodniach wrócę.

Polskie korzenie
Weronika urodziła się w Wielkiej Brytanii, jej rodzice również. Ma obywatelstwo brytyjskie, ale doskonale włada też językiem polskim. Dziadkowie, zarówno ze strony mamy, jak i taty przyjechali na Wyspy tuż po II wojnie światowej. To oni wychowywali swoje dzieci w poszanowaniu polskiej tradycji i kultury. Ci, z kolei, miłość do ojczyzny zaszczepili swoim dzieciom. Choć Weronikę otaczają głównie anglojęzyczne koleżanki, w rodzinnym domu mówi się wyłącznie w języku polskim, a przy wigilijnym stole wszyscy dzielą się opłatkiem. Decyzją o wyjeździe najbardziej przejęli się właśnie dziadkowie.

– Babcia i dziadzio w ogóle nie chcieli, żebym jechała. Bali się o mnie, o moje zdrowie. Po tym, co się wydarzyło, musiałam jednak wyjechać. Chyba to zrozumieli. W internecie znalazłam adres Sióstr Miłosierdzia w Indiach. Wysłałam cztery, może pięć e-maili, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Napisałam więc do Sióstr w Anglii, z zapytaniem czy mam dobry adres domu pomocy. Kiedy odpowiedziały, że tak... wsiadłam do samolotu. To było dokładnie 1 listopada 2004 roku. Po krótkim postoju w Dubaju, po ponad 27 godzinach, dotarłam do miasta Bangalore.

Umierający w cieniu biurowców
Indie to kraj olbrzymich kontrastów, a w Bangalore widać to jak na dłoni. Miasto, które na głowę bije słynną Dolinę Krzemową w Kalifornii, przyciągnęło już ponad tysiąc firm technologicznych, w których pracuje dwieście tysięcy inżynierów: wykształconych i bogatych. Mieszkaniec Wielkiej Brytanii awarię sieci energetycznej zgłasza dziś telefonistce właśnie w Bangalore. Zachodnie koncerny masowo bowiem wynajmują w Indiach pracowników biurowych oraz specjalistów, którzy mogą pracować za pośrednictwem sieci komputerowej. Tworzenie oprogramowania to obecnie indyjski sektor eksportowy o łącznych obrotach rzędu 8 miliardów dolarów. Gospodarka w samym Bangalore wzrasta w tempie 10 proc. rocznie, czyli dwa razy szybciej niż wynosi średnia całego kraju. Obok szklanych biurowców położonych w nowoczesnych dzielnicach, w stolicy stanu Karnataka, bez trudu znaleźć można ludzi mieszkających w „domach” z kartonów. Tam właśnie trafiła Weronika.

– Przed wyjazdem dużo czytałam o sytuacji w Indiach. Na monitorze komputera oglądałam zdjęcia pokazujące, jak wielu ubogich i chorych ludzi tam mieszka. Kiedy przyjechałam do Bangalore okazało się jednak, że to, co do tej pory widziałam, jest zaledwie niewielką częścią panującej tam sytuacji. Niewyobrażalny smród na ulicach i setki głodnych, umierających ludzi. Trafiłam do ośrodka, w którym opiekowałam się niepełnosprawnymi dziećmi. Najmłodsze z nich miało zaledwie cztery miesiące, najstarsze – 16 lat. Wszystkie były sierotami. Z innymi wolontariuszami wstawałam o 5.30. Najpierw pomagaliśmy im się umyć i ubrać. Potem je karmiliśmy, bawiliśmy się. Tak spędziłam prawie dwa miesiące. Przez ten okres tylko dwoje dzieci zostało adoptowanych.

Wolontariusze i internet
Każdego roku, w samym tylko Bangalore informatykę kończy 25 tysięcy studentów. Tyle samo, ile w całych Stanach Zjednoczonych. Ogromny rozwój technologiczny sprawia, że dostęp do internetu w Indiach jest niemal nieograniczony. Dzięki temu Weronika miała stały kontakt z rodziną i najbliższymi. Z jednej strony internetowe kawiarenki, z drugiej zaś ośrodek pomocy, w którym łazienkę stanowiło wiadro z zimną wodą. Elegancki hotel z czystą pościelą, niewiele dalej – wolontariusze śpiący na brudnych materacach w towarzystwie szczurów i mało przyjemnych insektów. Po blisko dwóch miesiącach ciężkiej pracy i obcowania z wszechogarniającym cierpieniem Weronika postanowiła pojechać do Goa. Była kolonia portugalska, położona na zachodnim wybrzeżu Indii, jest dziś ulubionym miejscem turystów. Jak twierdzi nasza bohaterka, to miejsce nijak ma się do obrazu całego kraju. Piękne plaże, opaleni wczasowicze, luksusowe domy. Weronika spędziła tu Boże Narodzenie. Odpoczęła też przed kolejnym etapem
swojej podróży.

– W Kalkucie pracowałam w domu opieki dla najbiedniejszych ludzi. Każdego dnia przywożono tu chorych, którzy leżeli na ulicy bądź na stacji kolejowej. W sumie było tu zawsze około 50 kobiet i tyle samo mężczyzn. Większość z nich żyła jeszcze tydzień, dwa. Śmierć mojego brata i praca w ośrodku w Bangalore sprawiły, że byłam już dużo mocniejszą osobą. Widok chorych, umęczonych i umierających ludzi był przerażający. Ktoś jednak musiał im pomagać i ja chciałam to robić. Czasami udało się przywieźć osoby, które dzięki troskliwej opiece wracały powoli do zdrowia. Wówczas przenoszono je do drugiego domu, ale nadal ci ludzie wymagali pomocy. Dotknięci trądem, często nie mieli już rąk, nóg. Myłyśmy te kobiety (mężczyznami zajmowali się tylko koledzy, wolontariusze), czesałyśmy je, usuwałyśmy im wszy.

W Kalkucie, Siostry Miłosierdzia mają aż osiem podobnych domów. Każdego dnia wszyscy wolontariusze jedzą wspólne śniadanie, po czym rozchodzą się do poszczególnych ośrodków. Podczas porannych posiłków spotykało się nawet 500 osób! Młodzi ludzie, z całego niemalże świata, przyjeżdżają tu, by pomagać innym. Każdy z nas za swoją pracę nie otrzymywał żadnego wynagrodzenia. Co więcej, sami musieliśmy płacić za wyżywienie i nocleg. Nikogo jednak to nie dziwiło. Widząc niemożliwą wręcz do opisania biedę, zdawaliśmy sobie sprawę, że każda rupia jest bezcenna. Trzeba przecież kupować tym ludziom jedzenie, ubrania, lekarstwa.

Dar serca
Weronika pomagała jeszcze dzieciom w Malezji i na Filipinach. Uczyła języka angielskiego, tłumaczyła listy. Opiekowała się kobietami w ciąży, raz nawet asystowała przy porodzie. Sama przyznaje, że zdobyta tam wiedza i doświadczenie będą bezcenne na rozpoczętych właśnie studiach medycznych.

Dwudziestolatka wróciła z ośmiomiesięcznej podróży szczuplejsza o 12 kilogramów i bogatsza o uczucia, których zmierzyć nie sposób. Zrobione w egzotycznych krajach fotografie z zaciekawieniem oglądały jej koleżanki. Żadna jednak nie była w stanie zrozumieć powodów tej długiej tułaczki.

– Niektórzy znajomi potraktowali mój wyjazd jako miłą wycieczkę. Z przejęciem słuchali moich opowieści, ale miałam wrażenie, że tak naprawdę w ogóle nie rozumieją o czym mówię. Wychowani w zupełnie innym kraju, gdzie wyrzuca się do śmietników ogromne ilości jedzenia, gdzie problemem jest znalezienie miejsca na kolejną sukienkę, bo szafa jest już pełna, nie mogli uwierzyć, że za cenę jednej kawy w Londynie, w Kalkucie można zapewnić całodzienne wyżywienie jednej rodzinie! Po kilkumiesięcznym zaledwie pobycie poza Anglią poczułam, jak wiele nas teraz dzieli. Koleżanki twierdzą, że ten wyjazd wcale mnie nie zmienił. Czuję jednak, że jest zupełnie inaczej.

Blisko rok temu dziadkowie Weroniki bardzo obawiali się wyjazdu ukochanej wnuczki. Teraz z pewnością rozpiera ich prawdziwa duma. Mają ku temu powody...

Sławomir Fiedkiewicz
Fot. Weronika Tobiasiewicz

Zdjęcia: 1) Weronika Tobiasiewicz wraz z dziećmi z ośrodka w Bangalore; 2) Dzieci wraz z opiekunkami w bożonarodzeniowej szopce; 3) W takich „domach” żyje wielu mieszkańców Manili. Im także pomagała Weronika.
 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska