MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

07/10/2005 10:54:46

Pasjans na dwóch

Rozmowa z Grzegorzem Turnauem i Andrzejem Sikorowskim Jak powiedział pan, panie Grzegorzu podczas występu w POSK-u pasjanse układa się przeważnie w pojedynkę. Pasjans na dwóch to dosyć niekonwencjonalne i ryzykowne przedsięwzięcie. Panom udaje się on jednak wyjątkowo. Czy od dawna grają panowie wspólne koncerty?

Goniec Polski .:. Polski Magazyn w Wielkiej Brytanii

GT: Andrzej na polskiej scenie muzycznej istnieje już od trzydziestu lat, a ja od zawsze mu się przyglądałem. Po raz pierwszy usłyszałem go w telewizji w 1979 roku, kiedy śpiewał piosenkę „Kap, kap, płyną łzy”. Spotkaliśmy się po piętnastu latach i zaśpiewaliśmy razem „Pasjans 1990”. Pomysł na to, żeby zacząć występować razem narodził się nie dlatego, że w jakiś sposób pogubiliśmy swoje drogi indywidualne. Prawda jest taka, że to był to owoc naszej prywatnej zażyłości i chęci spędzania ze sobą czasu.

AS: Tak, Grzesiek jest bardziej towarzyski, a mniej, powiedziałbym, artystyczny. Ale poważnie... Dla mnie śpiewanie z kimś na estradzie jest związane nie tylko z ciekawością, jak zabrzmią ze sobą dwa zestawione głosy, ale również, a może nawet przede wszystkim, z głębokim przekonaniem, że tacy wykonawcy mają razem coś do przekazania.

GT: Ja od dawna znałem i śpiewałem wiele piosenek Andrzeja. Pomyślałem więc, że może warto by zagrać taki koncert, w którym nie byłoby żadnych dodatkowych akompaniatorów, w którym nie byłoby żadnych gości, w którym wszystko działoby się między fortepianem i gitarą. Czyli krótko mówiąc - między nami.

Co może łączyć dwóch mężczyzn, między którymi jest 18 lat różnicy?

GT: Ja zawsze ciążyłem w kierunku ludzi starszych od siebie, bo mogłem się od nich wiele nauczyć. Andrzej jest ode mnie mniej więcej o pokolenie starszy, ale jest to akurat taki dystans, który daje nam porozumienie. Dla mnie jest to również jakby próba zmierzenia się z czasem opisanym przez Andrzeja, czyli czasem, który był dla mnie niedostępny. Dramat tych samych ulic, tych samych klimatów, tego samego Krakowa. Dla mnie jest to więc przygoda wstecz, a dla Andrzeja pewnie przygoda w przód.

No właśnie, krakowskie ulice. Jest Bracka, jest Piwna, a czy w Londynie jest jakaś ulica, o której mogliby panowie napisać piosenkę?

AS: To trudno powiedzieć. Piosenka w moim przypadku, i podejrzewam w przypadku Grzegorza również, nie powstaje z błahych powodów. To nie jest tak, że ktoś ją zamówił, że trzeba na pojutrze. Piosenka to jest pewna impresja. Wcale nie twierdzę, że nie należy się piosenka o Londynie, ale nie umiem w tej chwili powiedzieć ani obiecać, że któraś z londyńskich ulic wywoła we mnie taki błysk i taką ilość skojarzeń, że będę miał ochotę umieścić je w piosence. To się oczywiście dzieje gdzieś jakby poza nami. Każdy ma swój patent na twórczość. Mój nie jest oparty na wizytach w Londynie, ani w Ameryce czy Australii, tylko jest oparty na pewnych przeżyciach. Może więc się tak zdarzyć, że napiszę piosenkę po wizycie w mało atrakcyjnej restauracji w Małopolsce, a nie napiszę piosenki o Nowym Jorku. A może też być odwrotnie.

Wydaje się jednak, że Kraków jest takim  miastem, które wywołuje najwięcej skojarzeń i szczególnie pobudza panów wyobraźnię. Ma coś w sobie niepowtarzalnego czy więcej jest w nim z mitu?

AS: Z pewnością jest coś w Krakowie z mitu. Dla mnie mitem jest na przykład niechęć warszawsko-krakowska. Ale ona jest raczej niechęcią encyklopedyczną. Niechęć dotyczy całego świata: w Marsylii nie lubią ludzi z Paryża, w Salonikach nie lubią tych z Aten, w Liverpoolu nie lubią londyńczyków, i tak dalej. Więc to jest niewątpliwie mit. Nie polega to przecież na tym, że my ludzi z Warszawy staramy się od razu udusić na dworcu szalikiem klubowym. Zwłaszcza, że mamy wśród warszawiaków mnóstwo znajomych, i muszę dodać dobrych znajomych. Chyba nie staramy się z Grzegorzem uprawiać mitologii. Staramy się raczej opisywać świat takim, jakim jest dzisiaj.

A  takie miejsca jak Piwnica, Spatif, wieczory spędzane w krakowskich kawiarenkach... Czy to był jakiś sposób na życie, może nawet filozofia?

GT: Ja się wychowałem w Piwnicy pod Baranami, do której trafiłem kiedy miałem 17 lat. Było to wówczas w 80. latach jedyne miejsce poza Spatifem, czy dancing barem Kaprys, gdzie można było spotkać się wieczorem przy drinku i porozmawiać. Inne kawiarnie zamykały się dużo wcześniej. Kraków był mroczny, nie miał właściwie zbyt szerokiej oferty dla zagubionych samotników, dla ludzi poszukujących ukojenia, niekoniecznie w ramionach alkoholu, ale raczej w kameralnych sytuacjach towarzyskich. I dlatego wychowany w takiej, a nie innej scenerii musiałem to w jakiś sposób przenieść na to, co w życiu robię. Dla mnie ważniejsze jest nie duże miasto, które mnie otacza. Ważniejszy jest ten człowiek, z którym siedzę, z którym rozmawiam. W tym sensie nadal Kraków stwarza takie możliwości. Nie będę jednak kłamał i bujał, że jestem nadal bywalcem krakowskich piwnic. Od wielu lat robię to co robię, dużo podróżuje, więc każdą wolną chwilę staram się spędzić po prostu w domu. Nie będę dalej uprawiał mitologii, że jestem takim krakusem, który co noc wałęsa się po miejscowych piwnicach i pubach. Jestem raczej domatorem.

AS:  Jest jednak coś takiego, co się bardzo przykleja do Krakowa. Ktoś, kto się tam urodził i próbuje prezentować gdzieś na estradzie, to co umie, czyli gra, śpiewa, recytuje, tańczy, to nie jest ktoś, komu koniecznie złota trąbka wystaje gdzieś z kieszeni, a czapeczka z pawim piórkiem niemalże już pojawia się na głowie. To jest mit właśnie, próbują nas tak troszkę sportretować. Ale jest w Krakowie jedna bardzo miła rzecz, że kiedy zapowiadają mnie na estradzie gdzieś w Polsce, w Białymstoku na przykład, wychodzi pani konferansjerka i mówi: „A teraz wystąpi przed państwem pan Andrzej Sikorowski z Krakowa”. I ja ją czasami pytam, już za kulisami, dlaczego nigdy się nie mówi, że wystąpi pani Maryla Rodowicz z Warszawy? Jest jakaś identyfikacja z tym miastem i to jest dla mnie powód do dumy. Ja chcę być Sikorowski z Krakowa.

GT: I to Ci się udało. Bo Rodowicz to Ty nie będziesz nigdy...

 

Czy Grzegorz Turnau i Andrzej Sikorowski to bardziej członkowie krakowskiego środowiska artystycznego, czy indywidualiści, kroczący własnymi ścieżkami?

AS: Czy utożsamiamy się z jakimiś środowiskami? Ja sądzę, że to jest bardzo osobiste. To jest pewna skłonność do bywania. Ludzie, którzy wchodzą w środowiska, to są ludzie, którzy mają bardzo określoną potrzebę bycia wśród tłumu. Ja jej nie mam.

GT: Z wiekiem ta potrzeba po prostu się redukuje.

AS: Troszkę się redukuje, ale ja nigdy nie byłem typem bywalca. Bo bycie bywalcem to jest pewna chęć jakiejś reprezentatywności: ubierania się, bycia na otwarciach, przecinania wstęg. Mnie to nigdy nie dotyczyło. Lepiej się czuję w domu, kiedy puszczam psy do ogrodu.

Podczas koncertu padło zdanie, że pasjans to czekanie.

GT: Tak czekanie, cierpliwość.

Na co w życiu panowie jeszcze czekają?

GT: Całe życie człowiek czeka na wyjaśnienie tej tajemniczej, zupełnie absurdalnej zagadki, którą nam los spłatał, poprzez to, że istniejemy. Strasznie mnie fascynuje to, co zdarzy się w przyszłości.

AS: Ja muszę się przyznać, że jestem bardziej zainteresowany przeszłością i gdybym mógł, gdyby ktoś potrafił uruchomić mi taki wyświetlacz, to wracał bym do niej nieustannie. Zupełnie nie interesuje mnie to, co będzie na przykład za 50 lat. A zobaczyć Kraków sprzed stu lat chciałbym w sposób obsesyjny. Ale to już jest taka moja skłonność...

Dziękuję panom bardzo za rozmowę.

Rozmawiała Martyna Porzezińska

 

Krakowskie klimaty w Londynie

W sobotę i niedzielę w teatrze POSK-u zagrali i zaśpiewali Grzegorz Turnau i Andrzej Sikorowski. Przy wypchanej po brzegi sali stawiali swój muzyczny Pasjans na Dwóch.
Pasjans – wyjaśniali artyści – to cierpliwość i o tę cierpliwość właśnie do publiczności apelowali. Ale na sali nikt nie był zniecierpliwiony. No może trochę, jeszcze przed koncertem, kiedy narastało oczekiwanie na nieco opóźniony występ.
Ale kiedy Sikorowski i Turnau weszli na scenę, wśród publiczności zapanował spokój. Artyści, na skrzydłach muzyki, porwali publiczność wprost na obsypany złotymi nutami krakowski rynek, na deszczową Bracką i Piwną, przy której ponoć mieszka wróżka. W ciemnej Sali Teatralnej przed oczami widzów pojawił się Pejzaż Horyzontalny i chwilami można nawet było uwierzyć, że „przed nami sława, wieczna zabawa…”
„Kap, kap, płyną łzy…” wyśpiewała już właściwie sama publiczność, a w wykonaniu „Liryki” pomogła Turnauowi uczestniczka „Szansy na sukces” z jego udziałem, która dziś mieszka w Londynie.
Na koniec artyści przypomnieli, że wprawdzie można się przenieść do Londynu, ale stolicy do Krakowa przenieść nie można. Zresztą, i tak wszystkiego dopilnuje patrzący na to z wysoka Piotr Skrzynecki.
A tymczasem trochę Krakowa, za którym tak wielu z nas tęskni, udało się choć na chwilę przenieść do Londynu.
(KJ)


 

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska