MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

15/09/2005 07:02:27

Piste Blue – sen lasu deszczowego

Przygodę, którą wspominam w ciepłych, jasnych kolorach przekornie dotyczyła  niezgłębionego mroku. Miała miejsce na południowym Pacyfiku, na Efaté - jednej z wysp archipelagu Vanuatu.  W deszczowe popołudnie Frank Tavuti - pastor kościoła Adwentystów w Port Vila, przyniósł mi informacje,  że jego wujek zna miejsce, gdzie bierze początek Piste Bleu ( jęz.franc.- Niebieski Szlak). Szczęśliwie znalazło się źródło niezbędnych dla mnie informacji dotyczących przebiegu trasy, do której przebycia się przygotowywałem. Tego samego wieczoru spakowałem plecak.

 

Polish Expres - Polski tygodnik w Wielkiej Brytanii


Rankiem, po dwudziestu minutach jazdy dróżkami równiny otaczającej Port Vila, dojechaliśmy do wzgórza należącego do wodza Alicka Soalo - wujka mojego przyjaciela, postaci niezwykłej, bowiem noszącej najszacowniejszy z tytułów, jakich dostępuje Vanuatczyk: sześćdziesięciosiedmioletni Alick Soalo był Wodzem Wodzów Vanuatu. Spoczęliśmy pod dachem nakamalu – tradycyjnego domu mężczyzn - olbrzymiego szałas o dwuspadowym dachu z liści palmowych. Dla kobiet nakamal jest tabu. Słowo to, od którego pochodzi angielski wyraz taboo, w obrębie Pacyfiku oznacza „święty” lub „zabroniony”. Przystąpiliśmy do tematu. Alick wyjaśnił, że szlak wytyczyła firma, której celem było przeprowadzenie przez Efaté kabla elektrycznego z Port Vili do wioski Ulei, oddalonej o dwadzieścia sześć kilometrów marszu skrótem przez wyspę. Niebieskie oznaczenia farbą na pniach drzew i foliowe wstążki uczepione gałęzi krzewów, stąd nazwa szlaku, są jedynymi, jakie prowadzą przez dżunglę. Do Piste Bleu prowadzi ścieżka z farmy Henrego Russet, znanego hodowcy bydła. Jego tereny sąsiadowały z ziemskim mieniem wodza. Pożegnaliśmy się. Wódz odprowadził nas na skraj wzgórza. Frank znał dalszą drogę.
 Zabudowania farmy tonęły w błogiej ciszy wczesnego przedpołudnia. Z werandy domu obsypanego pąkami kwiatów usłyszałem głos starszej kobiety. Była matką Henrego i pochodziła z Francji. Coś niecoś wiedziała na temat ścieżki, ale poradziła poczekać na powrót syna i z nim porozmawiać. Kawa i rozmowa umiliły mi czas oczekiwania. Podjechał jeep, z którego wysiadł biały, krępy mężczyzna. Henry Russet nie owijał w bawełnę. Znał szlak i przestrzegł, że będzie trudny do pokonania. Od sześciu miesięcy nikt tamtędy nie szedł i wydeptane ścieżki zarosły. Poradził, by rozchylać trawy i wśród nich wypatrywać zdeptanych odrośli. Przeszliśmy na tyły zabudowań. Henry wskazał kępę drzew na wzgórzu za rzeką, gdzie miałem najpierw się skierować. Potem dokładnie objaśniał trasę
 Wzgórze przede nami stanowiło pierwszy etap trawersu Efate. Pomimo, że nie było zbyt wysokie, to zadyszka ukazała skalę trudności i kondycyjne wymagania, z jakimi należało się liczyć w tych warunkach klimatycznych. W oddali dostrzegłem kolejny punkt orientacyjny: trzy smukłe palmy kokosowe, odcinające się od lazuru nieba. Spojrzałem za siebie; kilka kilometrów poniżej, poza pasmem palm kokosowych, otwierały się ramiona błękitnej zatoki Mele z jej tajemniczym Cyplem Diabła (Devil’s Point). Na zachodzie linię horyzontu przesłaniała Mount Bernier okryta pokrywą lasu. Centralna jej część zraniona była bordowymi pasmami gołych żlebów, jakie osuwisko pozostawiło po silnym trzęsieniu ziemi cztery lata temu. Kierunek mojej marszruty
 pozostawił górę po lewej stronie i poprowadził zadrzewionymi wzniesieniami na północ, w poszukiwaniu koryta rzeki Sono. Usłyszałem szumem wody. Prześwit w buszu odsłonił widok na przeciwległe, strome zbocze parowu, zarośnięte zwartą gęstwiną drzew i lianami opadającymi ku nurtowi. U podnóża żółcił się czysty piasek dna ścielący leniwy nurt rzeki. Poszarzałe, uschnięte pnie ściętych drzew, opatrzone błękitnymi strzałkami, pojawiły się przede mną jako najprzyjemniejsze dla oka precjoza. To początek Niebieskiego Szlaku. Wyszedłem na sfałdowaną wyżynę pozieleniałą gęstą, wysoką prawie po pas trawą, usianą, niczym sfalowany ocean, archipelagami gęstw rozłożystych drzew i zarośli. Przyjemnie chłodziły cieniem, którego najwięcej kumulowało się pod niebotycznymi kopułami banyanów – drzew olbrzymów, drzew bogów, z których koron, sięgających niekiedy kilkadziesiąt metrów średnicy, zwisają dziesiątki tysięcy lian. Rozdzielając trawy maczetą w poszukiwaniu ścieżki i wodząc oczami po gołych pniach drzew w poszukiwaniu niebieskich oznaczeń, posuwałem się ku wysokim wzgórzom wnętrza wyspy, gdzie naturalne prawa przyrody wytyczają los jednostek wszelkiego gatunku i rodzaju. Wdychałem aromaty głębokiego buszu – świata, którego reguły gry narzucają najsilniejsze rośliny.
Częstsze, dwudziestominutowe odpoczynki stawały się nieodzowne. Choć zapasem wody rozsądnie gospodarowałem, to nieubłaganie jej ubywało. Po czterech godzinach pokonałem, jak liczyłem, około siedmiu kilometrów. Niebieskie plamy pojawiały się rzadko, na szczęście w miejscach, które uważałem za oddalone od wytyczonego kursu. Zdobywając kolejne wzniesienia, koncentrowałem wzrok na ścieżce tuż przede mną. Znacznie łatwiej było maszerować wpatrując się w ziemię przetaczającą się pode mną. Natomiast z wielkim trudem unosiłem wzrok, by ocenić kierunek. Wydaje się to przecież tak niepozorną czynnością, wręcz gestem twarzy, ot spojrzeć przed siebie. Wtedy jednak ulegałem silnej, zniechęcającej iluzji, że nie poruszam się do przodu, a wzgórza, niczym w kadrze zatrzymanego filmu, stoją w oddali w nimbie nieosiągalności. Ulgą więc stawała się ta sunąca pode mną trawa.
Busz gęstniał i dziczał. Założyłem długie spodnie, by bardziej już nie kaleczyć łydek i kolan. Co pewien czas gubiłem drogę i po własnych śladach powracałem na szlak. By nie skończyć na ślepym błądzeniu w buszu, który, gdzie nie spojrzeć, wydaje się taki sam, na skrajach krzewów lub nisko zwieszonych gałęziach drzew wiązałem czerwone sznureczki, nieźle widoczne już z odległości kilkunastu metrów. Maczeta poszła w ruch. Wycinałem przejście przed sobą i poszukiwałem nią znaków na pniach. Wszędobylskie i pasożytnicze pnącza porastają wszelką postać świata roślinnego. Pełzną dookoła i płożą się tam, gdzie istnieje perspektywa lepszego światła. Dziesiątki mięsistych, wężowych pędów opinają pnie drzew zakrywając je szczelnym parawanem listowia. Odcinałem je maczetą odnajdując w ten brutalny sposów kolejne oznaczenia. Zaczęło padać. Założyłem foliową pelerynę. Zawilgotniałe adidasy unurzane były w lepkiej, rudej mazi, której łapczywie czepiały się setki nasion różnorakich roślin, trącanych po drodze. W duchu żartowałem, że część z nich rozpoczęła wegetację od zalążków korzeni, dając tym samym początek mojemu arboretum. Napotkane drzewo z dorodnymi, pożółkniętymi dojrzałością owocami po-po, pozwoliło mi zafundować sobie dłuższą przerwę. Słodki i soczysty miąższ nakarmił mnie i ugasił pragnienie. Czarne pestki tego owocu są gorzkie i zwykle je się usuwa. Według tubylców mają one jednak skuteczne działanie profilaktyczne wymierzone w malarię i przynajmniej z tego powodu nie unikałem ich spożywania.
Ponad trawami roznosił się metaliczny śpiew cykad. Inne odgłosy nie były zbyt wyraźne, podobnie, jak nie dostrzegłem śladów zwierzyny. Od czasu do czasu pod konarami żwawo przemknęły kolorowe skrzydła i natychmiast znikną w zieleni. Światło dnia jakby onieśmielało ptaki do większej żywotności. Brnąc wertepami wpatrywałem się pod nogi, by nie trafić na którąś z odmian węży, jakich tutaj jest sporo. Szczęśliwie nie są jadowite. Dwa, czy trzy odpełzły bez strachu w gęstwinę usuwając się z mojej drogi.
 Fałdy wzgórz zniknęły pod kopułą lasu deszczowego. Przechodząc wierzchołkami wzniesień, w prześwitach drzew wypatrywałem gór na północy. Dzielącą przestrzeń kilku kilometrów przeorały jednolicie zarośnięte doliny. Zejścia do nich były szczególnie bolesne, jako że zapowiadały mozół kolejnej wspinaczki. 
Natura lasu tej części Efaté odbiegała znacznie od roślinności buszu pierwszej fazy marszu. Tutaj atmosferę dyktował mrok i wilgoć. Trawy zniknęły oddając panowanie zmurszałym, powalonym pniom i konarom, pogrzebanym pod grubym kożuchem mchu. Miękki w dotyku zielenił się na fragmentach skał, opanowywał pnie drzew i zarastał ściółkę. Grunt obfitował w wypłukane deszczami rynny, które pozornie wydawały się ścieżką prowadzącą przez gąszcz. Nadszedł moment, gdy zacząłem błądzić. Wzgórze, na które dotarłem około godziny trzeciej po południu, stanowiło zagadkę, na której rozwiązanie straciłem dużo czasu. Jego wierzchołek „dostawał” większą porcję światła, aniżeli dotychczasowy teren. Zacieniały go drzewa o potężnych pniach. Były to niezwykłe kolosy, których nadprzyrodzony majestat napełnił mnie respektem i odczuciem fascynacji. W ich koronach przeplatały się chmury na przemian ze skrawkami niebieskiego nieba. Jasna aura tego miejsca pozwoliła wyrosnąć soczystej trawie i gąszczowi krzewów. W górę strzelały smukłe pnie kilku palm kokosowych. Na jednym z nich odnalazłem wycięte symbole, nic więcej. Czy były one częścią Piste Bleu? Postawiłem plecak i poszedłem w stronę północnego stoku. W prześwicie, ciemnozieloną linią garbu kreśliło się wzgórze Paopakoa. Poszukiwanie właściwej ścieżki prowadzącej w dół nie dało rezultatu: ciąłem maczeta tam, gdzie istniał domysł drogi zejścia, lecz im dalej, tym było ciężej. Po wysiłkach w kilku miejscach stało się jasne, że ścieżka wymyka się gdzieś tutaj i tylko wiedza Henrego potrafiłaby ją zlokalizować, lub, że odbija w prawo przed wzniesieniem, na którym teraz „ugrzęzłem”. Spenetrowałem okolicę poniżej, lecz każdorazowo tonąłem w gąszczu. Najwyraźniej mech i pnącza strawiły niebieskie oznaczenia. Wróciłem na wzgórze. Było kilka minut po piątej po południu. Za godzinę zapadnie zmrok. Poczułem zawód, bo już pierwszego dnia musiałem zadałem sobie zasadnicze pytanie: co dalej? Trasa rozpłynęła się w powietrzu, a woda się kończyła. Strumyki, których się spodziewałem, jak dotąd nie dały o sobie znaku, a kontynuowanie wędrówki bez jej zapasu gwarantowało beznadziejny finał. Ostatnia pełna butla stanowiła żelazną rezerwę na wypadek powrotu. Zdecydowałem, że jeśli w nocy będzie padało, to „nałapię” wody do butelek i od rana wznowię poszukiwania traktu. Powodzenie przedsięwzięcia uzależnił kaprys nadciągającej nocy. Maczetą wyciąłem krzewy między dwoma drzewami. Lekką plandekę rozpiąłem miedzy nimi, a spady dachu stalowymi szpilkami przytwierdziłem do miękkiego gruntu. Pod nim rozłożyłem impregnowany materiał i rozwiesiłem moskitierę. Ułożyłem karimatę i śpiwór. Obok zostało miejsce na plecak. Na sąsiednich drzewach rozpiąłem kwadratową folię o powierzchni prawie czterech metrów kwadratowych; wąski lejek, utworzony na jej środku, umieściłem w butelce. Nawet niewielki deszcz powinien był dać właściwy rezultat.
Moskitierę starannie podwinąłem pod impregnat i wyciągnąłem się na karimacie. Ptaki, które ożywiły się pod wieczór, teraz całkowicie zamilkły w swoich gniazdach, natomiast cykady muzykowały w najlepsze. Odpoczywałem słuchając okolicy. Spojrzałem przez tylną, odsłoniętą ściankę szałasu: ciemnogranatowe niebo nieznacznie odcinało się od smolistych koron drzew. Pojawiały się gwiazdy i niknęły. Pogrążyłem się w płytkiej drzemce, bo o głębszej nie mogłem na razie marzyć. Z każdorazowym przebudzeniem las ożywał; z nieprzeniknionego mroku docierały odgłosy pogrążonego w czerni wzgórza. Panowała bezwietrzna noc. Pod uchem, a dokładnie pod impregnatem hałasowały insekty i owady: drapały w materię, skrobały w ziemi i szurały na tyle intensywnie, że leżąc nie sposób było utrzymać głowy na boku. Kilka razy walnąłem pięścią w ziemię i ucichły, niczym zdenerwowany sąsiad uciszałem imprezę piętro niżej. Szum trawy nadszedł od strony mojej głowy. „Coś” sunęło i zatrzymało się nieopodal. Gad, płaz czy ssak? Ponownie ruszyło i trawa zaszumiała blisko prawej strony moskitiery. Klepnąłem dłonią o karimatę, by dać stworzeniu szansę do pokojowego wycofania się z „mojego” terenu. Poskutkowało. Odeszło z płynnym szelestem, z jak się pojawiło. Przed północą paraliżujący trzask i rumor w okamgnieniu postawiły mnie na nogi. Zdrętwiałem, bo nie miałem pojęcia, jakiej natury było to zdarzenie. Głuchy huk, niczym eksplozja granatu, nastąpił sekundę później. Poczułem drgnięcie ziemi i nastała martwa cisza. Potem nic poza nią. Położyłem się nie dociekając natury odgłosów. Wnet grzmotnięcie powtórzyło się, tyle, że bliżej mojego posłania i ze zwielokrotnioną siłą. Wibracja ziemi była odczuwalna. Z latarką w jednej ręce, a maczetą w drugiej wyszedłem, by sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Snop światła omiatał gęste krzewy, lecz te drzemały nieruchomo. Poświeciłem ku górze, gdzie rozwijały się korony drzew. Stłumiony trzask dobiegł z górnej partii oddalonej gęstwiny, a po nim nastąpił tubalny huk. Pojąłem rodzaj tego niepokojącego zjawiska. Zagrażało mi niebezpieczeństwo, tyle, że o całkowicie odmiennym charakterze, niż mógłbym przypuszczać. Skierowałem światło nad siebie, w koronę palmy, pod którą biwakowałem. Uff, nad moją głową nie wisiała kiść kokosowych orzechów. Byłem bezpieczny. To właśnie one, ciężkie i twarde, niczym duże kamienie, spadały z wysokości kilkunastu metrów łamiąc gałęzie poniższych krzewów. Spadały jako dojrzałe, lub nocne gryzonie odcinały je, by na ziemi dobrać się do ich smacznego mleczka i słodkiego miąższu. Głuchy huk i wibracja ziemi były na miarę siły, z jaką te naturalne „bomby” wbijały się w ziemię.
Noc nie pozostawiła mnie jednak w spokoju. Jej poszepty trwały nadal. Od czasu do czasu cisza rezonowała głośnym popiskiwaniem ptaka, jakby nagle wybudzonego z koszmarnego snu. Las nie spał; życie toczyło się w trawie i na drzewach: cisza niosła pomruki i pohukiwania z daleka, szepty i szelesty z bliska. W pewnym momencie obudził mnie odgłos kroków, jakie dochodziły z najbliższego sąsiedztwa mojego posłania. Były one najdziwniejsze i najbardziej tajemnicze ze wszystkich, jakie nawiedziły mnie tamtej nocy: regularne i głośne, pewne siebie, prawie że aroganckie. Zaniepokoiły mnie. Postanowiłem zachować całkowitą ciszę. Zacisnąłem w dłoni maczetę i  leżałem bez ruchu czując dreszcz biegnący po plecach. Istota krążyła dookoła mojego leża. Kroczyła. Był to dziwny i nienaturalny odgłos, bowiem do złudzenia przypominał suchy pogłos drewnianego chodaka uderzającego o podeszwę stopy. Z pewnością nie był to człowiek, bo najbliższa osada znajdowała się kilkanaście kilometrów stąd. To „coś” podchodziło do mnie i oddalało się. Stąpanie przesunęło się do tyłu, poza moja głowę. Moje zmysły wyostrzyły się do granic możliwości. Przez moskitierę dostrzegałem zarysy czarnych pni drzew. Latarkę cicho wysunąłem poza moskitierę. Kroki zatrzymały się tuż przede mną. Momentalnie zaświeciłem w to miejsce. Ostre światło roznieciło zieleń, lecz nic poza nią. Oświetliłem teren, ale co najdziwniejsze, nikogo i nic nie dostrzegłem. Było cicho jak makiem zasiał. Jedyny hałas czyniło walenie mojego serca. Mogłem przysiąc, że to coś było tuż przede mną i nie mogło tak ot sobie rozpłynąć się w mroku. Obszedłem teren szukając śladów, ale nadaremnie. Nie było sensu wprowadzać dalszego zamieszania do snu deszczowego lasu. Położyłem się nasłuchując powrotu nieznanego, lecz to już nie nastąpiło. Przymknąłem oczy i odpłynąłem w sen. Skowyt ptaka rozdarł korony drzew.  Odniosłem wrażenie, że pod kopułą liści rozgrywa się dramatyczna walka na o jego życie. Jazgot trwał dość długo i przemienił się w urocze kwilenie. Do niego dołączył inny skrzydlaty mieszkaniec wzgórza. I jeszcze kolejny. Świtało. Trele rozbudzonych ptaków oznajmiały nowy dzień i zakończenie nocnych podchodów. Zagrzebałem się w śpiwór. Nareszcie dopadł mnie twardy, bezpieczny sen.
Niewielka ilość wody nałapanej do butelki dała mi odpowiedź co do dalszych moich poczynań na ten dzień. Złożyłem biwak. Ostatni raz spojrzałem na wzgórza, do których nie dane było mi dotrzeć. Powrót na farmę trwał cztery godziny. Henrego nie było w domu. Pojechał na pastwiska doglądać stada. Idąc szutrową drogą w stronę Port Vili jeszcze raz spojrzałem na linię wzgórz. Tubylcy z Vanuatu wierzą, że każdy las ma swoje dobre i złe duchy: wędrowiec, któremu droga wypada gęstą knieją, wcześniej czy później trafi pod opiekę pierwszych lub torturę drugich. Myślę teraz, że tamtej nocy odwiedził mnie duch – opiekun: obszedł moje obozowisko i upewniony, że nic mi nie grozi, oddalił się wraz ze światłem wypuszczonym z mojej latarki.

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska